sobota, 20 lutego 2016

Hong Kong na szybko



Pobudka w Manili de facto w środku nocy poszła sprawnie. O 5 byłyśmy już na lotnisku. Lot do Hong Kongu był o 7 z minutami, o 9 byłyśmy już na miejscu. Na samym początku jakoś strasznie opornie szło nam ogarnianie. Musiałyśmy coś zjeść, bo chociaż było dopiero przed 10 to my na nogach już od prawie 6 godzin. Zjadłyśmy chińskie pierogi i poszłyśmy szukać autobusu. 



Miał być jakiś darmowy w okolice naszego hostelu (New Garden Hostel, ktory miał też z nieznanej nam przyczyny cztery inne nazwy). Nasze poszukiwania okazały się jednak bezskuteczne (pózniej się okazało, że takowy darmowy nie istnieje jednak). W końcu kupiłyśmy bilety na autobus A21, który jeździ z lotniska na Tsim Sha Tsui. A przy tej ulicy był właśnie nasz hostel. Jedzie się około godziny, bilet kosztuje 33 HKD (na nasze to trzeba dzielić przez dwa). O 12 byłyśmy na miejscu. Wystarczyło teraz tylko pójść pod wskazany adres hostelu, w którym miałyśmy rezerwację. Odkrycie właściwego budynku w gąszczu chińskich neonów zajęło nam dobre 20 minut. No jakaś tragedia. Nie mogłyśmy się zupełnie połapać co i jak. Ale w końcu się udało - znalazłyśmy nasz Mirador Mansion, znalazłyśmy właściwą windę i odpowieni pokój. Pan za ladą hostelu zaoferował nam wspaniałą promocję - jeśli dopłacimy 80 HKD to zamieni nasz standard room na luxury room. Luxury room polegał na tym, że miał okno, wifi, a dzień później mogłyśmy za darmo przechować bagaże. Bo w wersji standard trzeba za to płacić. No więc skorzystałyśmy z tej jakże lukratywnej oferty. Check-in był od 14, zatem żeby czasu nie tracić zaczęłyśmy w trybie przyspieszonym zwiedzać Hong Kong. Jak na łódce pytałyśmy naszych znajomych par, które mieszkają tu od paru lat, co warto zobaczyć w tak krótkim czasie powiedzieli nam: Star Ferry, Victoria's Peak i Ladies Market. I to był nasz plan minimum. 
Zaczęłyśmy od rejsu statkiem Star Ferry po zatoce - trwa to godzinę, kosztuje 95 HKD od osoby. Z pogodą to tak - była mgła, więc widoczności super nie było, ale za to nie padało, co pozwoliło nam porządnie wykorzystać cały dostępny czas. Przez widoczność i widoki powalające nie były, ale warto taką wycieczkę odbyć. 




Po powrocie na ląd rozkminiłyśmy system metra (MTR), który pozwolił nam na szybkie i sprawne poruszanie się pomiędzy naszymi punktami docelowymi. I tak po rejsie pojechałyśmy na Ladies Market - czyli ulicę prostopadłą do killku przecznic, która cała zapełniona jest stoiskami z najróżniejszego rodzaju azjatyckiem badziewiem - jest tu prawie wszystko, a na pewno podróby wszystkiego. Naszym celem było zdobycie suwenirów i jakichś giftów, ale znalezienie czegoś sensownego można porównać do szukania igły w stogu siana. Większość asortymentu to szmira, szajs i w ogóle coś strasznego. Ale też ma to swój urok. Po Ladies Market wałęsałyśmy się gdzieś do po 17. 



Zaczęło się robić ciemnawo, więc na wpół obłowione wróciłyśmy do hostelu. Otrzymałyśmy nasz piękny luksowy pokój o powierzchni 3 metrów kwadratowych z łazienką oddzieloną od części sypialnej uroczą kotarą prysznicową.



 Po zostawieniu rzeczy, poszłyśmy szukać jedzenia. Okolica naszego hostelu jak zawsze nieciekawa - dużo podejrzanie wyglądających nacji, niekoniecznie skośnych. W związku z tym nie oddalałyśmy się daleko.
Chodziła za nami zupa, więc padło na zupę. Zupa była bez smaku, ale wygladała w porządku, a piwko było dobre. 


Następnego dnia wyszłyśmy o 9.30 i chodziłyśmy non stop do 17.30. Najpierw pojechałyśmy na wyspę Hong Kong do biznesowej dzielnicy drapaczy chmur - nie ma co, robią wrażenie. 





Następnie pomaszerowałyśmy na tramwaj jadący na Victoria's Peak (71 od os. z wejściem na taras widokowy). Świetna sprawa.


 Na Wiktorii zjadłyśmy śniadanio-lunch, można by rzec nawet, że brunch. Po czym spacerem, ścieżką przez las poszłyśmy z powrotem do centrum.







 Kolejnym punktem programu było zobaczenie mid-level escalators, czyli ruchomych schodów, które wożą mieszkańców Hong Kongu rano w dół, a w ciagu dnia pod górę. Nie jest to jakieś cudo - to zadaszone ruchome schody na pół miasta. Miałyśmy oczywiście pecha, bo byłyśmy przy schodach o godzinie 13, czyli akurat jak one jechały w górę, kiedy my musiałyśmy w dół. 





Kilkaset schodów niżej, mijając po drodze Soho, udałyśmy się na poszukiwanie Man Mo Temple. Świątynia jest niesamowicie klimatyczna - w środku czerwono, masa dymu od kadzidełek, pełno osób składających swoje prośby, czy podziękowania. Zdjęć robić nie wolno. 




Zrobiło się po 14, więc zaczęłyśmy odwrót. Wyspa Hong Kong podobała nam się o niebo lepiej niż Nowe Terytoria, na których mieszkałyśmy. Koło 15 wylądowałyśmy znowu na Ladies Market i dokończyłyśmy proces zakupów. Odwiedziłyśmy też Flower Market, gdzie głównie były owoce, warzywa, ryby i mięso. Ogólnie Hong Kong jest paskudnie drogi - przez 2 dni wydałyśmy tam 1/3 tego co na Filipinach przez 2 tygodnie. Ale jak to mówią raz kozie śmierć. 
Po 17 powróciłyśmy do hostelu po bagaże, następnie na autobus A21 i o 19, po godzinie jazdy, byłyśmy już na lotnisku. Aż same się zdziwiłyśmy, że tak wszystko nam organizacyjnie na tym wyjeździe poszło gładko i sprawnie, bez żadnej właściwie wtopy. Teraz zmierzamy już na zachód, jeszcze dwa dni przeprawy i będziemy w ojczyźnie.

Tak podsumowując, zorientowałyśmy się, że wyrobił się w nas taki lekki syndrom podróżnika, trafnie zresztą zdiagnozowany w książce traktującej częściowo o podróżach, którą zabrałam na wyjazd - jak już jest się tak daleko kolejny raz, to zamiast jakoś indywidualnie oceniać poszczególne miejsca, atrakcje, potrawy, to zaczyna się porównywanie. Np. no ten rejs po zatoce może być, ale w Singapurze było lepiej, ta świątynia ciekawa, ale gdzieś tam na Sri Lance bardziej się nam podobała itd. itp. To chyba nie za dobrze, ale zgodnie z dewizą co zrobisz jak nic nie zrobisz, nie zamierzamy się tym za nadto przejmować :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz