czwartek, 11 lutego 2016

Tour A i zemsta Palawanu




Z lekkim opóźnieniem, ale nie bez przyczyny. 

Jakieś lekkie fatum wisi nad naszym wyjazdem tym razem. Otóż tak - wypłynęłyśmy na wycieczkę (tour A) zgodnie z planem. Tzw. tutaj island hopping w tym wariancie miał obejmować this Small Lagoon, Big Lagoon, Simizu Island, Secret Loagoon i 7 commando beach. Brzmiało ładnie. A jak było w istocie?

Po przepłynięciu 45 minut zbliżyliśmy się (nasza 7 os. grupa + 4 chłopaczków obsługujących łódź) w okolice Big Lagoon. Wszyscy byli pewni, że przybijemy do brzegu i pójdziemy sobie oglądać to cudo natury. A tu nic z tego. Kierownik chłopaczków zarządził, że mamy z łódki ręcznie popłynąć sobie do laguny. Nikt z nas nie miał na nogach nic oprócz klapek. Była też opcja żeby sobie pożyczyć kajak za 300 php. No świetnie - 5 miejsc razy 5 kajaków = 1500, czyli więcej niż cała wycieczka od osoby. No to wskoczyłyśmy do wody. Fotorelacja ograniczona, bo tylko z gopro. Aparatów oczywiście zabrać się nie dało. Dopłynięcie do tej laguny było w miarę znośne (w porównaniu do następnej). Powrót z laguny już mniej, bo fale spychały do brzegu i trudno nam było dopłynąć z powrotem do łodzi.



(Big Lagoon)

Potem skierowaliśmy się w stronę Secret Lagoon. I tu był pogrom. Stopy pokaleczone, a przed stopami poobdzierane kolana na kamieniach nie do wypatrzenia przy dopływaniu do brzegu. Nikt już nie miał ochoty na żadną lagunę. Ale wleźliśmy przez otwór w skale (oczywiście po odstaniu swojego w kolejce) do sekretnej laguny, która nie miała w sobie nic sekretnego. W środku pełno ludzi, a jeszcze trzeba było z powrotem obić kolana przy powrocie. 

Kolejnym punktem programu miał być lunch na Simizu Island. Pan kierownik powiedział, że za duże fale i nie da się tam wpłynąć. Zjedliśmy więc na łodzi - był grillowany prosiak ma patyku, makrela, kurczak, ryż, owoce i inne takie. To był najprzyjemniejszy punkt programu - nie ze względu na jedzenie, ale dlatego, że pogadaliśmy sobie z naszymi towarzyszami podróży. Dwie pary - francuska i amerykańska  mieszkają w Hongkongu od paru lat i opowiedzieli nam trochę swoich przygód i co w tym Hongkongu warto zoabaczyć, a co niekoniecznie. 
Po lunchu popłynęliśmy dalej. 
Jak następnie nasza załoga zatrzymała łódkę już naprawdę daleko od kolejnej "atrakcji", w kolejce za innymi łódkami i nasz przewodnik poinstruował nas, że mamy między tamtymi łódkami sobie dopłynąć wpław, to na pokładzie nastąpił bunt. Wszyscy zgodnie - Polska, USA, Francja i Wielka Brytania - stwierdzili, że nic z tego. Powiedzieliśmy chłopaczkom żeby nas podrzucili w końcu na jakaś plażę, bo te przeprawy do lagun jak się nie ma sprzętu to absurd.

Wysadzili nas na przepięknej Papaya beach. Tym razem o dziwo dało się podpłynąć do brzegu łódką. Więc już z aparatami nadrobiłyśmy zaległości w robieniu fot żeby cokolwiek z tej wycieczki zostało. I to były ostatnie chwile radości. Pod koniec pobytu na plaży stwierdziłam, że jakoś mi się dziwnie kręci w głowie, jakbym była po paru piwkach, a nie byłam po żadnym. I to był zwiastun katastrofy.











Można nadmienić, że w dniu przyjazdu do El Nido pani na recepcji poinformowała nas, że dużo osób choruje tu na zatrucia i żeby uważać co się je. My zawsze uważamy. Ale to uważanie na nic się nie zdało. Po powrocie do domku zaczął się pogrom dwustronny. W wersji M. totalna masakra na pół nocy, w wersji A. nieco łagodniej. Szczegóły Wam darujemy, ale nie życzymy nikomu takiej "przygody" i to w takich warunkach sanitarnych jakie są w Leonidesie. Noc obie z gorączką, ale rano wydawało, sié, że będzie lepiej. Jak tylko wróciły minimalne zapasy sił pojechałyśmy do centrum El Nido po jakieś suweniry. Było nadzwyczaj nieciekawie, więc czem prędzej wróciłyśmy. I to w samą porę. Sytuacja, która wydawała się zażegnana wróciła, szczęście w nieszczęściu tylko u jednej z nas (M.). Gorączka 39 to lekko. Było też trochę nerwów, bo następnego dnia rano miałyśmy o 7 jechać do Port Barton. I jak to w takim w stanie?
Ale co zrobisz jak nic nie zrobisz. Zżarłam wszystkie możliwe leki z odpowiedniej kategorii, przed północą gorączka zaczęła złazić. Rano trzeba było zacisnąć zęby i jakoś wytrzymać te 5h w samochodzie.

Wyjazd miał być o 7, ale "Pilipino time", więc wyjechaliśmy o 8. Po drodze milion niepotrzebnych przystanków i zajechaliśmy na 12 do Port Barton. Od razu kupiłyśmy bilety na vana powrotnego, na 16.02, po czym zaokrętowałyśmy się w naszym przejściowym tu noclegu w Ausan Beach Front - to jest nasz nocleg na największym (i najdroższym z całego wyjazdu) wypasie. Jutro się przeniesiemy do Greenviews. I tam w końcu parę dni, miejmy nadzieję, spokoju. 

A co do zarazy w El Nido, to naszym zdaniem jest to zakrojona na szeroką skalę grypa żołądkowa, czy jelitowa, czy jak zwał tak zwał. W najbliższym czasie polecamy omijać to miejsce jak ktoś nie chce być dotnięty zemstą Palawanu. Co do atrakcji nocy w El Nido, to dało się aż nazbyt wyraźnie słyszeć z sąsiednich domków, że w naszej chorobie nie byłyśmy same.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz