niedziela, 28 lipca 2024

Z wizytą w Japonii

 




Kilka miesięcy temu z rekomendacji naszych przyjaciół zakupiliśmy bilety lotnicze relacji Wiedeń - Seul. Następnie wpadł nam do głowy doskonały pomysł, żeby nieco pierwotną podróż wydłużyć i odwiedzić przy okazji Japonię. I tak powstał plan naszej azjatyckiej wycieczki. Z Wrocławia wyruszyliśmy pociągiem do Wiednia. Jest to bardzo wygodne i gładkie połączenie. W niedzielę 14.08 koło południa zajechaliśmy do stolicy Austrii. Zaplanowaliśmy tam jeden nocleg. Czas wolny pozostały do wylotu poświęciliśmy na atrakcje dla Emisi - zoo z pandami (poza Berlinem jedyne takie w Europie), place zabaw i spacery w parku. 15.08 wieczorem - liniami Korean Air - wylecieliśmy do Seulu. Noc spędziliśmy w samolocie, a po przylocie odebraliśmy bagaże i nadaliśmy je od nowa - tym razem liniami Air Busan do Osaki. Po trzy godzinnym transferze wylecielismy do Osaki. W końcu, po trwającej ponad dwie doby - od wyjazdu z Wrocławia - podróży, dotarliśmy do naszej wymarzonej destynacji - Japonii.

Naszą azjatycką podróż podzieliliśmy na cztery etapy: Osakę, Kioto, Busan i Seul. W Japonii spędziliśmy sześć nocy. Najpierw pozwiedzaliśmy kolorową Osakę, a potem odwiedziliśmy klimatyczne Kioto. Po tej krótkiej wizycie oczywiście czuć niedosyt, ale i tak cieszę się ogromnie, że chociaż tych kilka dni udało się spędzić w Kraju Wschodzącego Słońca (Nippon albo Nihon - ni słońce, hon źródło, początek).

Konnichiwa!

W Osace mieliśmy zaplanowane trzy noclegi. Wybrany przez naszego przyjaciela hotel był strzałem w dziesiątkę - super czysty, bardzo dobrze wyposażony i przemyślanie urządzony, a do tego zaraz przy stacji metra. Osaka jest mocno krzykliwa i kolorowa, ale ma swój urok. W dzielnicy Dotonbori z każdej strony wyskakują kiczowate ozdoby, świecą się neony, kręcą się sztuczne dania na elewacjach :). Podczas intensywnych spacerów ulicami Osaki odwiedziliśmy kluczowe atrakcje:

- Hozenji temple, czyli świątynię z figurą w mchu,


- bięgnącego mężczyznę na słynnym znaku Glico,


- kanał, wokół którego toczy się życie w Dotonbori,






- Shinkasei oraz po bliską wieżę Tsutenkaku,


- targ rybny Kuromon Ichiba Market,

- zamek w Osace,



- pana z Netlifksa sprzedającego pyszne takoyaki,




- nowoczesną dzielnicę Umeda.




Z Osaki dość gładkim połączeniem pociągowym przemieściliśmy się do Kioto. Po drodze mijaliśmy stację Hashimoto, więc z tego miejsca pozdrawiam moją tarczycę. Ale do rzeczy.

Kioto mnie zachwyciło - spokojne, poukładane, pełne pięknej drewnianej architektury. Wąskie uliczki z prostymi, minimalistycznymi i funkcjonalnymi budynkami są urzekające. Miasto przecina rzeka Kamo. Wzdłuż jej brzegów biegną ścieżki, po których Japończycy i turyści spacerują i jeżdżą na rowerach, a wieczorami spożywają piwka, soju, czy inne sake. Atrakcji turystycznych jest mnóstwo i trzeba było dokonać grubej selekcji żeby wybrać swoje własne must see. My się zdecydowaliśmy na następujący wariant zwiedzaniowy:




Dzień 1 w Kioto (przyjazdowy)

Zrobiliśmy spacer po olbrzymim Nishiki market i odwiedziliśmy znajdującą się tam świątynię.








Dzień 2 w Kioto

Kolejnego dnia w Kioto pojechaliśmy po śniadaniu pociągiem do świątyni Fushimi Inari. Jest to wspaniały obiekt z malowniczymi ścieżkami prowadzącymi pod bramami torii. Torii to symbol przejścia od świata ziemskiego do nieskończongo, czyli jak wierzą Japończycy, świata kami (bogów). Po japońsku torii dosłownie znaczy miejsce dla ptaków albo grzęda. Te bramy prowadzą do świętych obszarów chramów i shinto (miejsc świętych, w których ptaki uznawane są za posłańców kami). Piękne jest to miejsce i na pewno warte odwiedzenia.





Po wizycie w świątyni wróciliśmy do centrum Kioto i w Gion - najbardziej znanej dzielnicy gejsz - zjedliśmy lunch w cudownym miejscu. Nie wiemy jak się nazywało, nie ma go na Google maps, ale jakby ktoś chciał, to możemy pokazać jak tam trafić. Po lunchu poszliśmy spacerem przez Gion do wypożyczalni rowerów. Najbardziej klimatyczną ulicą w Gion jest Shinbashi dori. Od razu można się poczuć jak w "Wyznaniach Gejszy". Jest tam przepięknie. Tego dnia Emisia była już dość mocno zmęczona (chociaż muszę stwierdzić generalnie, że na tym wyjeździe jest niezwykle dzielna. Dużo chodzimy w wielkim upale, a ona nie marudzi i dotrzymuje nam kroku. Trzy czwarte trasy pokonuje na nogach, niecałą jedną czwartą na barana), więc żeby zdążyć jeszcze zwiedzić świątynię Kiyomizu-dera, zdecydowaliśmy się na wypożyczenie rowerów. Był to pomysł z gatunku doskonałych. Wypożyczalnia z bardzo dobrymi opiniami na Google maps (4,9) wyposażyła nas w dwa rowery z koszykami przednimi i fotelikiem dziecięcym. Cena za pół dnia za rower to 1700 jenów. Dostaliśmy wytyczne gdzie wolno parkować i gdzie nie wolno i wyruszyliśmy na przejażdżkę. W szczególności trasa wzdłuż rzeki Kamo w popołudniowym słońcu sprawiła nam ogrom radości. Z tej perspektywy Kioto zachwycało jeszcze bardziej. Koło 16 zajechaliśmy pod buddyjski kompleks świątynny Kiyomizu-dera. Znajduje się on na wzgórzu (a precyzyjnie na zboczach góry Otowa). Rozciąga się z niego wspaniały widok na całe Kioto. Wieczorem udaliśmy się do klimatycznej knajpki na drogie sushi a potem na tani street food na okonomiyaki.























Dzień 3 w Kioto

Dnia trzeciego po śniadaniu pojechaliśmy metrem a potem kolejką do Bamboo forest. Szczerze mówiąc jest to atrakcja znacznie przereklamowana i de facto można by ją było sobie darować. Natomiast zaraz za bambusowaym lasem jest pięknie położona świątynia Tenryu-ji. Widoki są z niej doskonałe i tam faktycznie warto zajrzeć. Po tej części zwiedzaniowej wróciliśmy uberem do Kioto. Skoczyliśmy na pyszne pierożki gyoza a potem na zakupy suwenirowe. Po drodze przeszliśmy się ponownie uliczką z ptaszkami, czyli Pontocho-dori, która należy do jednej z pięciu dzielnic gejsz (hanamachi) w Kioto. Gejsze zabawiają tam gości od XVI wieku. Ta uliczka dla mnie jest chyba najładniejsza w całym Kioto.














Kulinaria w Japonii są oczywiście dla nas jednym z najważniejszych punktów wycieczki. Sushi, rameny, takoyaki, okonomiyaki, gyozy i wołowina Wagyu to na pewno niebywałe przysmaki. Nasze doświadczenia na tym wyjeździe pokazały jednak, że wybieranie restauracji nie jest tutaj łatwą sprawą (tym bardziej dla siedmiu osób). Google maps sprawdzają się co najmniej bardzo średnio. Godziny otwarcia raczej randomowe, a bardzo wiele gastronomicznych obiektów zwyczajnie na mapach nie istnieje. Te dobre i znane oczywiście wyróżniają się długimi kolejkami przed wejściem. Dlatego gdy napadał nas nagły głód znalezienie odpowiedniej knajpy bywało nie lada wyzwaniem. Trzeba było wrócić do korzeni i szukać spotów kulinarnych starym sposobem, sprzed ery internetów ;).





















W kwestii obserwacji ogólnych należy stwierdzić, że naprawdę jest niezwykle czysto (wszędzie!). Na ulicach nie ma prawie kubłów na śmieci. Japończycy wszystko zabierają do domu i dopiero tam wyrzucają. Toalety są czyste i automatyczne. Higiena na pięć z plusem ;). Na potęgę implementowane jest zarządzanie wizualne - wszystko jest logicznie oznaczone symbolami i kolorami tak, że obcokrajowcom, którzy czuć się mogą jak analfabeci w gąszczu japońskich alfabetów (których są cztery - hiragana, katagana, kanji i romaji), w miarę łatwo się połapać na przykad w japońskim systemie komunikacji. Gołym okiem widać, że kaizen, 5s (seiri, seiton, seiso, siketsu, shitsuke) czy standaryzację mają Japończycy wbudowane w DNA. Jen stoi teraz bardzo słabo, dzięki czemu Japonia okazała się być dość przyjazna dla porfela.

Po wizycie w Kioto pojechaliśmy pociągiem do portu w Osace. Stamtąd promem firmy Pan Star wyruszyloliśmy w 19. godzinny rejs do Busan w Korei Południowej.



Arigato gozaimasu za uwagę i sayonara :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz