czwartek, 13 sierpnia 2015

USA



Po gruzińskich wojażach przyszła pora na dziki zachód. Marysia postanowiła odwiedzić Asię, która odbywa szkolenio-staż na Uniwersytecie Stanforda w Kaliforni. W międzyczasie Asia ma 9 dni wolnego co należało odpowiednio wykorzystać. W związku z tym Marysia poleciała do Asi w czwartek 6.08. Trasa Wrocław-Frankfurt-San Francisco teoretycznie miała przebiec sprawnie, ale nie wyszło, bo na lotnisku we Frankfurcie pojawiło się niespodziewane 4 godzinne opóźnienie. Załadowali nas do samolotu po 13 zgodnie z planem. O 13:55 miał być odlot, a do San Francisco przylot o 16:15.
Niestety w samolocie przesiedzieliśmy 4h, bo najpierw stwierdzili, że zatankowane za dużo paliwa i trzeba spuścić. Potem pilot powiedział, że podejrzewali wyciek paliwa, ale to jednak nie to. Następnie stwierdził, że teraz muszą jednak dotankować to co spuścili. Później przejechaliśmy po płycie lotniska w okolice maintenance. Pilot wystosował komunikat, że jest awaria silnika - coś z elektroniką. Ale będą naprawiać od ręki. Super. Po 3 godzinach siedzenia w samolocie rozdali nam lody. Pilot znowu przekazał nowinę - wszystko naprawione, teoretycznie możemy startować. Ale praktycznie muszą wypełnić papiery żeby wszystko się zgadzało i wprowadzić do systemu. I tak sobie minęła kolejna godzina... W końcu przed 18 wylecieliśmy. Cały lot było jasno, bo goniliśmy słońce. Leciałam z kolegą, który odwiedzał swoją dziewczynę, będącą na tym samym programie co Asia. W trakcie lotu gadaliśmy ze śmiesznym Ukraińcem, z którym nadmiernie korzystaliśmy z dobrodziejstw małych buteleczek. W końcu pani stewardessa pogroziła nam palcem i zamknęła buteleczki pod kluczem.
Wylądowaliśmy po 19. Z lotniska odebrała nas dziewczyna kolegi i pojechaliśmy do Santa Clara, gdzie obie z Asią mieszkają.

W piątek rano pojechaliśmy na Stanford, obejrzeliśmy prezentacje dziewczyn, campus, potem na zakupy i do San Jose oddać samochód i wypożyczyć nowy. 






Wzięliśmy dodga chargera z 2015, 3,6 lytra. W międzyczasie przejechaliśmy się shuttle busem, poszliśmy na campus uniwersytetu Santa Clara i na piwko. 



Obecnie stoimy w ogromnym korku na trasie do Grand Canion. Był wypadek, 3 tiry się zderzyły i stoimy od godziny. Korek na parę mil. Paranoja.

Ogólnie plan jest bardzo napięty, więc nie ma czasu na porządne posty. W związku z tym w dużym skrócie i znacznym uproszczeniu przedstawimy co do tej pory widziałyśmy. A wrażenia i szczegóły opiszemy z opóźnieniem. 

No więc tak - w sobotę pobudka o 5, planowo wyjazd miał być o 6, ale w końcu ruszyliśmy przed 7. Koło 12 byliśmy nad Tahoe Lake. 





Piknik, lody, przejazd do punktu widokowego. Bardzo ładnie. Nocleg mieliśmy w West Walker Motel. Na obiad Hamburger, drinki i spać. 



W niedzielę pobudka 6.30, odwiedziny królika, wyjazd przed 8. Po drodze śniadanie, a następnie gorące źródła Travertine hot springs i Mono Lake view point.






Potem wjechaliśmy do Yosemite National Park (80$ za samochód karta na wszystkie parki na rok). Droga przez góry przepiękna, widoki pierwsza klasa. Niestety samo centrum atrakcji raczej okropne. Nie polecamy, odradzamy. 








Byliśmy na dole od 15 do 18, a potem przejazd do Bishop. Dojechaliśmy do motelu noclegowego koło 21.

Poniedziałek - wyjazd 7.30. Przejazd do Doliny Śmierci, po drodze tankowanie, pamiątki. Obejrzeliśmy wydmy i najniższy punkt Badwater 85,5 metrów poniżej poziomu morza.
















 Stamtąd pojechaliśmy do Las Vegas, razem koło 500 km. W ten dzień akurat prowadziłam ja i podobało mi się bardzo. W Vegas spaliśmy w Stratosphere. Weszliśmy na wieżę, potem na obiad i do centrum na Strip street. 

















Wrażenia bez komentarza, ale co kto lubi ;). Zaszliśmy do kasyna pod Wieżą Eiffla na browara, a następnie uciekliśmy do hotelu.


Kolejnego dnia, czyli we wtorek, wyjechaliśmy o 10. Obejrzeliśmy tamę Hoovera, po drodze Mac. 





Teraz jest 17 a my stoimy w tym durnym korku. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz