czwartek, 26 kwietnia 2018

Pół-służbowo do RPA




Ostatnie miesiące upłynęły pod hasłem totalnego przepracowania. Takiego spiętrzenia roboty od dawna nie pamiętam. Mimo wszystko w międzyczasie udało się wywalczyć granty do RPA, nadszedł więc czas na nowy, południowy, kierunek. Miałyśmy tym razem w planie lecieć po bożemu i jak najprościej, ale chochlik, który nam zrobiła strona podczas kupowania biletów spowodował, że znowu nasze loty były idiotyczne. Wyruszyłyśmy w sobotę z Wrocławia do Monachium. Następnie, po paru godzinach czekania, ale niezmarnowanego, gdyż spędzonego na intensywnych pracach komputerowych, poleciałyśmy do Frankfurtu. Tu trafiła nam się niezła niespodzianka i jednocześnie najśmieszniejszy lot w życiu. Na pokładzie było czterech pasażerów (w tym my 2), czterech członków załogi i pilot. Przy różnych instrukcjach zwracali się do nas po imieniu, kapitan wyszedł z kokpitu uścisnąć nam dłonie, wszystkich posadzili w pierwszej klasie i zaserwowali szampana, kawior i inne smakołyki. Zamiast typowych instrukcji bezpieczeństwa, pani szefowa pokładu tylko każdego losowo odpytała gdzie co jest, a następnie rozkręciła imprezę.




We Frankfurcie byłyśmy koło 22 i czekało nas tu kiblowanie prawie 24-godzinne. Zatrzymałyśmy się w bardzo przyzwoitym Park Inn by Radisson przy lotnisku i praktycznie cały transfer został spędzony na nadganianiu zaległości pracowniczych i jednocześnie robieniu na gwałt slajdów na wykłady afrykańskie. Koło 22 w niedzielę wybyłyśmy z Frankfurtu w stronę Afryki Południowej. Lot trwał raptem 12 godzin. 


Do Kapsztadu przyleciałyśmy o 10 rano w poniedziałek, na lotnisku zmarnowałyśmy czas na kupienie karty sim (vodafone, 2GB za jakieś 300 coś randów, czyli ok. 100 zł) oraz próbę wyjęcia waluty z bankomatów (ale się nie udało, bo żaden nie działał). Następnie zamówiłyśmy ubera (230 randów do Sea Point) i pojechałyśmy do hotelu (stacjonujemy w wypasionym the Hyde). O 12 byłyśmy na miejscu, potem szybki prysznic i szybki lunch w pokoju, znowu w ubera i na uczelnię, bo spotkanie miałyśmy na 14. Wykłady miałyśmy prowadzić na University of Western Cape, który od Sea Point oddalony jest o jakieś 20 kilka km. Uber zazwyczaj kosztuje w jedną stronę koło 200 randów, ale jak są korki, to skacze do ponad 400. Przyjechałyśmy na kampus prawie na umówioną godzinę. Zmarnowałyśmy trochę czasu żeby znaleźć właściwy budynek. Potem miałyśmy sesję zapoznawczą z szefową studiów magisterskich i doktoranckich, a później z szefową biura współpracy międzynarodowej. Prowadziłyśmy z nimi klasyczne małe rozmowy, które w sumie były małym słuchaniem, bo obie były niezwykle gadatliwe, ale jednocześnie przesympatyczne. Następnie o 16:30 spotkałyśmy się z kolegą naszego kolegi Mateusza (którego jak zawsze serdecznie pozdrawiamy) i ten oto kolega Polak, który na UWC pracuje od 10 lat, zabrał nas na kolację. Kampus UWC przypomina nam trochę amerykański Stanford (ale tylko trochę). Do tego co na uczelni i jakie wrażenia, to jeszcze wrócimy, bo już nie ma siły dzisiaj. To były mega intensywne dni, podczas których nie było nawet chwili żeby usiąść i coś napisać.















Raz trafiła nam się totalna masakra komunikacyjna - wypadek, zwalone drzewa i zalane ulice. A niby jest susza...


Po drodze na uniwer jedzie się przez slumsy, najniebezpieczniejszą część Kapsztadu, więc kierowcy zawsze nas natenczas zamykali zamkiem centralnym.


Raz z kolei udało nam się wieczorową porą wyrwać i rzucić okiem na miasto. Widok niesamowity.


Dzisiaj, po czterech dniach pobytu, po raz pierwszy trochę połaziłyśmy po okolicy, w której mieszkamy, czyli po Sea Point. Poszłyśmy do Waterfront. Poniżej obrazki z tegoż rekonesansu. Do bardziej szczegółowego raportowania wrócimy jak czas pozwoli.



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz