Siódmy raz w dalekiej Azji rozpoczął się zgodnie z bliską mi sentencją podróżnika i reportażysty Tiziano Terzaniego „Poznawanie jest źródłem radości, ale tylko wtedy, gdy przychodzi z trudnością, i nigdzie nie jest to bardziej prawdziwe niż tam, gdzie sprawa dotyczy poznawania innych krajów”. Pojechaliśmy zatem najpierw do Berlina na chyba najgorsze - na jakim byłam - lotnisko Tegel. Potem lot do Rzymu. Tam nocleg i następnie przelot ponad 10-godzinny do Seulu. Zamierzamy tu spędzić majówkę. Pogoda doskonała, tylko jet lag, który wystąpił u mnie po raz pierwszy w życiu trochę odbiera energii (ani w USA, ani nigdy w Azji się nie pojawił).
Przylecieliśmy w niedzielę o poranku, jakoś koło 8:30. Ktoś z Alitalii ukradł nam noc.
Na lotnisku w miarę możliwości szybkie załatwienie kwestii organizacyjnych – waluta, internet do telefonu, karta na metro. Przeliczanie jest lekkim wyzwaniem dla zmęczonego mózgu, bo z PLNów na WONy trzeba mnożyć razy 3 i pół, a potem dzielić przez 1000. Ale jakoś dajemy radę. Kupiliśmy kartę do telefonu za 38 500 i na początek kartę na metro Tmoney za 4000 a potem ją doładowaliśmy za 20 000 na głowę. Z jedną przesiadką i z prawie dwoma godzinami w metrze dotarliśmy do całkiem przyzwoitego hotelu Artist położonego w dzielnicy Gangnam (11, Teheran-ro 29-gil, Gangnam-gu, 06141, Seoul, Gangnam-Gu).
Po rozpakowaniu i niezbyt obudzającym prysznicu pojechaliśmy obejrzeć centrum handlowe COEX znajdujące się w centrum Gangnamu, następnie na obiad, a potem do buddyjskiej świątyni Bongeunsa położonej nieopodal. Wieczorem poszliśmy na kolację do pobliskiej knajpy, w której zamiast kelnerów jest automat.
Drugiego dnia obudziło nas śniadanie przyniesione do pokoju (bo taki tu zwyczaj). Potem, po godzinie jazdy dotarliśmy do szkoły gotowania położonej niedaleko pałacu królewskiego.
Lekcja wybranych przez nas - i omówionych jeszcze z Polski przez FB – pięciu potraw obejmowała koreański klasyk, czyli kimchi (Łukaniu i ja), Mandoo (Łukaniu i ja), Yangnyum chicken (Ł.), Yukgaejang (Ł.) i Jeyukbokkeum (Ł.). Food & Culture Korea Academy możemy szczerze polecić (https://www.facebook.com/FoodCultureKorea/?fref=ts) – super atmosfera, dużo ciekawostek i na koniec nauk pyszne jedzenie. Spędziliśmy tam kilka godzin, było naprawdę warto.
Później odwiedziliśmy pałac królewski Gyeongbokgung, który zbudowany został pod koniec XIV wieku przez dynastię Joseon (podobno we wtorki nieczynne). Na szczęście był poniedziałek. Wejściówka za 3000 wonów za parę.
Następnie odwiedziliśmy dwa markety - Insadong Market oraz Namdaemun Market. Asortyment nas niezwykle ubawił – moda koreańska to mniej więcej hity z lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Do tego mnóstwo badziewia - ledwo udało się nabyć skromne pamiątki. Najlepsze wrażenie zrobił streetfood. Wieczorem wróciliśmy na Gangnam, zakupiliśmy lokalne trunki do degustacji i zjedliśmy zapakowane nam przez naszą koreańską nauczycielkę „Łaj Dżej” dania własnej produkcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz