piątek, 23 września 2016

Thorung La


Następny dzień zaczęliśmy o 5.30. Pobudka, śniadanie, wymarsz. Pojęcie łazienki przestało istnieć.


Pierwszy odcinek od Ledar do Thorung Phedi (ok. 4 500 m n.p.m.) poszedł całkiem sprawnie. Szliśmy nieco ponad 2h. 










W base campie w Thorung Phedi zrobiliśmy krótką przerwę, po której skończyły się żarty. Mieliśmy spać najwyżej jak się da, czyli w High Campie na 4 800. Przejście z Thorung Phedi do High Campu to niby tylko 300 metrów w pionie, ale dla nas to była totalna masakra. 5 kroków - przystanek na złapanie oddechu. Kolejne 5 kroków i znowu przystanek na oddychanie. Ten odcinek zajął nam 1 h 40 min. 



Głowa już lekko bolała. Ale trudno. W końcu dotarliśmy do bazy, z której kolejnego dnia mieliśmy wyjść na przełęcz. Była 12.40. Oczywiście po przyjściu i krótkim odpoczynku znowu trzeba było wejść wyżej, żeby jeszcze trochę się zaaklimatyzować. Wdrapaliśmy się na pobliskie wzgórze na 4 900. Widoki nieziemskie. 








Spaliśmy w pokoju-lepiance, w którym było lodowato, ale nasze śpiwory dały radę. 




Poszliśmy spać bardzo wcześnie, bo następnego dnia trzeba było wstać o 3.15. Noc przebiegła średnio - trochę spania, trochę budzenia, męczące sny. Ból głowy przeszedł u mnie, u chłopaków było ok, więc nikt z nas w sumie nie musiał brać duramidu. Wieczorem, po kolacji zamówiliśmy po 2 gotowane jajka i po placku chapati, żeby rano nie tracić czasu na śniadanie. Wyszliśmy o 4.15. Było czarno i strasznie zimno.


Wejście na Thorung La - jednej z najwyższych przełęczy na świecie - to była prawdziwa walka z samym sobą. Walka o każdy oddech i każdy krok. Nie sądziłam, że wysokość aż tak osłabia. Nie dosyć, że po chorobie nie miałam siły, antybiotyk swoje robił, i inne takie, to wpływ wysokości na normalne funkcjonowanie był naprawdę obezwładniający. Niby człowiek o tym czytał i był teoretycznie przygotowany, ale jednak odczucie tego na własnej skórze dopiero uświadamia jak ogromny wpływ ma wysokość. Chcesz zrobić krok do przodu i nie możesz. I musisz się zmusić. I tak w kółko. Jeszcze do tego kamienia. Jeszcze do tego zakrętu. I potem walka o wyrównanie oddechu. Ale udało się i po ponad trzech godzinach stanęliśmy na 5 416 m n.p.m. na przełęczy Thorung La. Jednocześnie radość i trochę smutno, że już po wszystkim.






A potem niekończące się, strome zejście. Ok. 5 godzin do Muktinath. Nogi bolały, paluchy z bąblami, ale po trzech dniach warunków spartańskich marzyliśmy tylko o tym żeby jak najszybciej dotrzeć do cywilizacji. Pierwotnie mieliśmy tam spać, ale stwierdziliśmy, że ruszamy dalej. Z Muktinath wzięliśmy jeepa do Jomson i po południu byliśmy już w guest housie. Ciepły prysznic po tym wszystkim był najlepszą nagrodą jaką można sobie wymarzyć. Nic tak nie pozwala docenić zwykłych rzeczy, które mamy na codzień, jak góry. I chyba za to je tak uwielbiam.

Muktinath


Jomson


Widok na Nilgiri w Jomson



2 komentarze:

  1. Jak to czytam, to się cieszę, że te wakacje jednak spędzamy osobno ;)
    łapanie witaminy D na plaży to najlepsze rozwiązanie na odpoczynek po ostatnich ciężkich miesiącach...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie po tym wszystkim też mi się to marzy. Już wystarczy ekstremalnych przeżyć ;)

      Usuń