czwartek, 15 września 2016

U stóp Himalajów - dzień drugi



Niestety dzień drugi nie rozpoczął się, ani nie zakończył zgodnie z planem. Rano owszem wstaliśmy o czasie, ale po śniadaniu zamiast ruszyć na trek, musieliśmy odwiedzić miejscowego doktora-znachora. Dnia poprzedniego, zamykając drzwi (zbite deski) "toalety" skaleczyłam się w palec zardzewiałym gwioździem wystającym zza uchwytu. Mimo natychmiastowej dezynfekcji, dnia następnego, w Upper Pisang, okazało, że paluch spuchnięty, boli, skaleczenie nie wygląda dobrze. Do tego lekkie przeziębienie, powstałe zapewne na skutek przemarznięcia dnia poprzedniego lub w jeepie, zaczęło się pogarszać. Znachor ranę wyczyścił jodyną, przekłuł igłą (modlę się, czy czystą). I tyle. Za wizytę wziął 100 rupii ($1). Strach przed tężcem jednak z tylu głowy pozostał, mimo, że szczepienie jest. Zmieniliśmy przez to wszystko plany i zamiast iść do Nawa i Bragi, poszliśmy prosto do Manang, bo tam jest punkt medyczny i w razie konieczności jeep, który w dzień lub dwa może zawieźć do cywilizacji. Po drodze dzieciaki ogołociły nas z prawie wszyskich słodyczy. Trasa była piękna, ale po drodze wystąpiła gorączka. Szliśmy powyżej 3000 m n.p.m ponad 6 i pół godziny. 












Przed 16 dotarliśmy do położonego na 3540 m n.p.m. Manang. Ja z okropną gorączką wskoczyłam do śpiwora. Chłopaki ogarnęli kolację. Jutro ja z Łukaniem robię rest day, Piotrek z Bachanem zaczynają aklimatyzację. Co dalej nie wiadomo. Jak antybiotyk nie pomoże i choróbsko, którego nie wiadomo co jest przyczyną, nie przejdzie, być może będzie niestety rozważyć odwrót. Ale jesteśmy dobrej myśli, może przejdzie bokiem.

Przed zmrokiem jeden z wierzchołków Annapurny zrobił nam niespodziankę i wystawił swój szczyt zza chmur.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz