piątek, 9 września 2016

Kathmandu na pierwszy rzut oka



Od ostatniego wyjazdu kilka miesięcy minęło. Tym razem na zastępstwo Asi jadą "dwie doktorantki" - Łukaniu i Piotrek. Chyba prawdą jest niestety, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Im człowiek więcej widział, im dalej był, tym chce bardziej doświadczyć nowych przeżyć. Już zwiedzanie i plażowanie jakoś nie wystarcza. Więc tym razem wyjazd będzie bardziej wyzwaniowy - plan jest na trekking wokół Annapurny. 
Czytając rożne książki z gatunku tzw. literatury górskiej - Mój pionowy świat, Ucieczka na szczyt, 40 lat w górach, Annapurna góra kobiet, czy też Kometa nad Annapurną, powstało marzenie żeby zobaczyć te cudowne góry na własne oczy. I wygląda na to, że się uda, bo jak się czegoś bardzo chce...

No więc dotarliśmy do Nepalu. Lot relacji Praga-Belgrad-Abu Dabi-Kathmandu, z wyjątkiem ledwo-zdążenia w Serbii, przebiegł zasadniczo bezproblemowo. Po dotarciu do stolicy kupiliśmy wizy ($40/ os.) nieco waluty na rozruch, w taryfę (800 rupii) i do hotelu - Avataar w dzielnicy Thamel. Jak na stosunkowo teoretycznie wysoki standard azjatycki, warunki całkiem przyzwoite ;). 
Po szybkim zameldowaniu poszliśmy na kolację (o 23). Udało się zdobyć lokalny przysmak, czyli pierożki momo - z kurczakiem i tybetańskie. I oczywiście piwo Everest :).



W sobotę o względnym poranku, po śniadaniu z widokiem miasto, wyruszyliśmy wstępnie wybadać Kathmandu.



 Dokupiliśmy brakujący sprzęt, wymieniliśmy niezbędną na trek walutę. Kupiliśmy autobusowe bilety na nazajutrz. 




Zakup lokalnej karty telefonicznej okazał się niemałym wezwaniem. Po nieudanych transakcjach, udaremnionych z winy ofertodawcy, trafiliśmy do czegoś na kształt kafejki internetowej. Tam chłopaczek w wieku może 16-17 lat ( a wyglądzie 12 latka) rozpoczął transakcję sprzedaży karty. W tym celu pobrał moje odciski palców - z prawego i lewego kciuka. Zabrał jedno zdjęcie paszportowe, kazał wypełnić wielki formularz. W końcu sieę udało. Mamy kartę. 

Wcześniej był obiad w restauracji z psem. Tak jakby. Łukaniu zamówił momo, Piotrek nepalskiego kurczaka. A ja chciałam przetestować nepalską wersję green curry. To był najwyraźniej wielki błąd, bo po trzech gryzach dotarłam do niespodzianki ukrytej w talerzu w postaci obleśnego, czarnego owada. Na tym dla odkryciu obiad dla mnie się zakończył. Mimo usilnych namówień kelnerczyków, więcej dań nie chciałam degustować. 



Po jakby-obiedzie pojechaliśmy na Durbar Square. Kiedyś jedno z piękniejszych miejsc z listy Unesco, dzisiaj wygląda bardzo przygnębiająco po zeszłorocznym trzęsieniu ziemi (największym w Nepalu). Jak stwierdził samozwańczy przewodnik, który się do nas podłączył. Wstęp na plac kosztuje 1000 rupii (Ok. $10). Pan bardzo ciekawie opowiadał nam o historii, religii, zwyczajach i wierzeniach. Również rozmawialiśmy o tym, że pomoc, która jest organizowana dla Nepalu (jak akcje charytatywne, w których sami braliśmy udział w Polsce), niestety trafia do skorumpowanego rządu, a nie biednych ludzi. Dlatego też na tym wyjeździe odpuszczamy targowanie za wszelką cenę, bo mieszkańcom Nepalu naprawdę potrzebna jest każda pomoc. 

A sam Durbar Square, czyli plac przed pałacem królewskim, jest - mimo ogromnych zniszczeń- bardzo klimatyczny. Byliśmy zobaczyć m.in. dom kilkunastoletniej bogini Kumari, czy świątynię hippisów. 








Jutro pobudka o 5.00. Potem o 6 mamy pojechać na dworzec autobusowy i przedostać się do Besisahar Bazaar gdzie jesteśmy umówieni z naszym przewodnikiem. I zaczynamy trek :) :) :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz