piątek, 22 sierpnia 2014

Po zielonym i po niebieskim


W Jimbaran miałyśmy 3 noclegi. Należy szczerze powiedzieć, że pod względem plażowym szału tam nie było. Owszem plaża szeroka, piasek żółty i nawet nie zapaskudzony, ale woda jakaś brudna, fale duże, do kąpieli morskich się nie nadawało. Wobec tego te 2 dni przeprykałyśmy nad basenem. Coś czego nie lubimy robić. Bo w Turcjach, Tunezjach czy Egiptach to jeszcze ujdzie. Ale w Azji to wręcz nie wypada. Towarzystwa dotrzymywali nam brazylijscy surferzy, czas szybko zleciał. Hotel w teorii 4 gwiazdkowy, w rzeczywistości stary, ale do przeżycia. W cenie naszego Bumbangku. Starym zwyczajem lankijskiem zostawiłyśmy im w pokoju 4 ananasy wiezione z Lomboku. Jeśli chodzi o sam hotel to w oczy rzucał okropny przerost zatrudnienia, który zamiast pomagać w organizacji to raczej przekadzał. Gdzie kucharek 6... Na przykład przy wejściu na śniadanie stoi 3-4 kelnerów. 1 sprawdza wejściówki śniadaniowe, pozostali patrzą. Ale na sali w tym czasie brakuje filiżanek do kawy (piłyśmy z tych do zupy). Albo 2 gości pcha pusty wózek na brudne pranie, ale już tylko 1 niesie 2 plecaki po prawie 20 kg każdy. Pracowało tam chyba z milion osób. A przynajmniej udawali, że pracują.






We wtorek po południu rozpoczął się odwrót. Pojechałyśmy na lotnisko. Lot miał być KLMem, pani przy check-inie spytała nas jednak czy byłybyśmy takie uprzejme i poleciały Garudą godzinę wcześniej i business classą. No to yes wy not.

W Singapurze byłyśmy przed 22, a koło 23 w hotelu Princess 81. Z hotelem taka śmieszna sprawa, a właściwie lokalizacją, że znajdował się w samym sercu dzielnicy red light. Co sprowadzało się do tego, że koło podjazdu hotelowego porą wieczorową stało stado pań bardzo lekkich obyczajów. No trudno. 
I tak już nie było wyboru. Poszłyśmy spać. W środę o poranku (względnie) rozpoczęłyśmy eksplorację Singapuru. Już na wstępie należy zaznaczyć, że jest tam złodziejsko drogo. Dolary singapurskie stoją prawie tak jak amerykańskie, ale żeby się za bardzo nie denerwować lepiej udawać, że kurs do PLNa jest jak 1:1.

Jeden z panów taksówkarzy opowiadał, że w Singapurze jest 5 mln mieszkańców. Urzędowym językiem jest angielski i niby każdy powinien go znać. Ale to chyba tylko w teorii. Drugim językiem jest taki jaki kto ma ojczysty. Jest to ogólnie miejsce wielokulturowe, wielojęzykowe i wieloreligijne. Dużo Chińczyków na pierwszy rzut oka i sporo też Hinduso-podobnych. Oczywiście sporo też przedstawicieli ogólnie pojętego Arabowa. 

Dla tych co nie wiedzą skąd tytuł dzisiejszej opowieści to powinni sobie przypomnieć stary hit z internetu.
https://www.youtube.com/watch?v=Fay9_NqBw1I


A nam chodziło o MRT, czyli singapurski środek transportu miejskiego. Rożne tam są linie - zielona, niebieska, czerwona, fioletowa itd. Bardzo intuicyjnie to jest rozwiązane. Trudno się w tym systemie nie rozeznać. Na stacji kupuje się bilet w automacie wybierając stację docelową i liczbę biletów. Przy bramkach się odczytuje, wchodzi i już potem jedzie po odpowiednich liniach i przystankach. Przy wyjściu ze stacji docelowej znowu trzeba przyłożyć bilet żeby nas bramka wypuściła. Bardzo sprytne, proste i wygodne. Jeździ się szybko, jest czysto i jest klima. Tylko nie wolno przewozić durianów.



No więc my w środę pojechałyśmy po zielonym a potem po niebieskim. Czy ze stacji Kallong zielonej na stację Bay Front niebieską. Głodne byłyśmy jak wilki a wylądowałyśmy w samej Marinie gdzie drogo jak diabli. Wokół tylko prady, hermesy i chanele. Kupiłyśmy fryty i krążki cebulowe i po kawuni. Ceny nie podam. Potem udałyśmy się na zwiedzaniowy rejs łodzią po Marina Bay. Super sprawa. Wszystko świetnie widać z wody, pani w głośnikach opowiada historię Singapru. Bilety po 20, ale warto.











Następnie po niebieskim udałyśmy się na zwiedzanie Chinatown. Tam lekkie zakupy, świątynia hindu i pyszny obiad. A kwiatki na ulicach są, bo niedługo jakiś festiwal startuje. 






Potem wielka przeprawa na night safari. Po fioletowym, po czerwonym na Ang Mo Kio i autobusem 138 chyba z godzinę. Wejściówki złodziejsko drogie. Czy warto zobaczyć to nocne safari? W ogóle tak. W tej cenie - chyba nie. Z praktycznych informacji gdyby się ktoś wybierał: Najlepiej najpierw zrobić szlaki piesze, a potem wsiąść na tramwaj, jak się tłum przerzedzi. Stać w kolejce 45 minut bez sensu. 

Dużo było różnych nocnych zwierzów. Najwiecej hałasowały hieny i tygrys. Były też lwy, inne kotowate,  najróżniejsze bawoły i jeleniowate. 






W pokoju byłyśmy przed północą, dziecko nie było czyste, hajs się nie zgadzał. Rano transfer na lotnisko i kierunek Dubaj. Pozdrawiamy z linii emirates.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz