niedziela, 10 sierpnia 2014

Borobudury, Prambanany i Góra ognia cz. II



Wstawszy o 21 wieczorem dnia 8.08 (piątek) przygotowałyśmy się do wyprawy. Punkt 22.00 zeszłyśmy przed hotel. 




Mija 5 minut, 10 minut a naszej zamówionej wycieczki nie widać. 20 po czując już wyraźnie, że coś jest nie tak poszłyśmy do recepcji żeby dzwonili do Nomada spytać co się dzieje. Asia dostała słuchawkę a tam:"sorry miss I must not understood you. No trip tonight. Tomorrow ok?" Not fucking ok. Była 22.30 a my w czarnej dupie. Pan z biura się omylił i zrozumiał, że my na wulkan w sobotę. A w niedzielę z rańca my przeca na Lombok. Więc piątkowa noc była jedyną opcją. Pytamy więc pana czy może coś zaaranżować ( słowo klucz że Sri Lanki, które zawsze działało). Pan widocznie mało obrotny. Więc jedyne co nam przyszło do głowy to telefon do dziada naciągacza z wczorajszej taryfy. Było już tak późno a my w sumie pod ścianą, że już dałyśmy sobie spokój z targowaniem i przyjęłyśmy jego nieprzyzwoite warunki cenowe. Pan miał po nas przyjechać o 23 i w międzyczasie załatwić nam przewodnika. 

Udało się. Wyjechaliśmy punkt 23, przed 1 byliśmy w Selo-miejscowości pod wulkanem, w której zaczyna się trek.
Po podpisaniu papierów i opłaceniu przewodnika ruszyliśmy w górę ( znaczy my 2 i przewodnik - ten z lewej poniżej)


Przed tym trekiem trochę czytałyśmy. Było wiadomo, że będzie ciężko. I stromo. I w ogóle trudno. Ale to co naprawdę było na tej trasie przeszło nasze najśmielsze oczekiwania.
Wiedziałyśmy na samym wstępie, że grzechem głównym jest zabranie starych adidasów (Marysia od fitnessu, Asia od tenisa), które po trekingu chciałyśmy wywalić. Buty górskie ciężkie i zwyczajnie nie chciało nam się ich nosić przez 3 tygodnie w plecakach. Gorzko tego pożałowałyśmy. Ale o tym później. 

Trasa zaczyna się stromym podejściem asfaltem, potem ścieżką z kamiennymi płytami. To jakieś 30 min. Na tym odcinku robi się człowiekowi gorąco, ale nie jest źle. Asia nie była delikatnie mówiąc zachwycona i większość jej wypowiedzi należałoby oznaczyć następująco:

Ciemno było zupełnie, zasadniczo czarno, więc czołówki uratowały nam życie.
Początek hardcoru nastąpił jak te płyty betonowe czy jakieś zamieniły się w bardzo stromą ścieżkę, która przypominała pionowy wąski wąwóz z wystającymi korzeniami. Ślisko było straszliwie, więc od tego momentu, praktycznie do końca trzeba było cały czas wspomagać się rękami. Trzeba sprawiedliwie zaznaczyć, że gdybyśmy miały odpowiednie buty może nie byłoby takiej tragedii. Podejście tą ściężką wąwozową trwało jakieś 2h. Po godzinie zmęczenie ustąpiło. Trzeba było się skupiać na każdym kroku żeby się nie wywalić. Potem był odcinek skał. Znowu mega skupienie, stromo nonstop. Po drodze były 3 plateau. Każde na max 5 minut. Poza tym cały czas stromo pod górę. Cały czas z użyciem rąk. Poniżej krótki brejk na jedzenie i wodę. 


Przy trzecim i ostatnim plateau Asia zdecydowała, że zostaje. To było po jakichś 4 godzinach podejścia. Ja zaś nie wiedziałam co zrobić. Okropnie chciałam wejść na to 2911, ale buty miałam beznadziejne, byłam już nieźle zmęczona, a ostani odcinek z dołu wyglądał przerażająco. Ale stwierdziłam, że nie po to tu tyle się męczyłam żeby zrezygnować przed samym szczytem. Została godzina wspinaczki. Myślę sobie raz kozie śmierć, dam radę to dam, nie to nie. Zobaczymy. Idę. 

Asia została w "C3". W tym czasie była obiektem wzmożonego zainteresowania ze strony rezydujących tam 2 wycieczek licealistów z Jakarty. Każdy z nich koniecznie chciał mieć z nią zdjęcie. Temperatura tam była obrzydliwie niska. Ubranie na siebie wszystkich rzeczy z plecaka nic nie pomogło. Zmarzła jak diabli.

W tym samym czasie Marysia z przewodnikiem rozpoczęli atak szczytowy. Muszę się przyznać, że chyba nigdy w życiu się tak nie bałam jak na tym podejściu. Jeden nieostrożny ruch i od razu człowiek może spaść w dół. I całą trasę do góry zastanawiałam się jak ja stąd będę schodzić. Bo wejście chociaż trudne, bo najpierw odcinek w pyle wulkanicznym, w którym zapadają się nogi, a potem, wchodzenie po skałach do zdarcia skóry z rąk, trudne, ale do zrobienia. Natomiast schodzenie mnie przerażało. W końcu udało się podejść na skraj krateru. Ale stamtąd trzeba było się przemieścić jeszcze trochę, bo jak wydukał przewodnik, to miejsce jest niebezpieczne. Można było poczuć smród siarki, opary unosiły się w powietrzu. Wstyd się przyznawać, ale byłam szczerze przerażona. Bardzo duża ekspozycja, wiał wiatr, było jeszcze ciemno. Zastanowiałam się co za diabeł mnie podkusił żeby tu włazić. Ale cieszyłbym się, że mój rekord wysokości, choć ogólnie skromny, został pobity. Mieliśmy tam siedzieć niby do wschodu, ale widoczność była beznadziejna, więc postanowiłam żebyśmy zaczęli schodzić. 

Poniżej zdjęcia Asi:






A to moje ze szczytu i zejścia:



Okazało się na szczęście, że zejście nie było takie straszne. W 1/3 zejścia zaczął sie wschód. Widoki nie do opisania. Jak zrobiło sie jasno wszystko przestało tak groźnie wyglądać. Nie taki diabel straszny jak go malują. Raz tylko zjechałam na tyłku, ale nic poza lekkim obdrapaniem się nie stało.







Po półtorej godziny czy dwóch od rozłąki Asia dołączyła i zaczęliśmy odwrót. Widoki piękne, ale...





 ...ale - no właśnie:

Lessons learned

Nigdy nie zakładaj butów niegórskich na wulkan Merapi. Bo da się wejść, ale zejście to tragedia. Bez najmniejszej przesady każda z nas poślizgnęła się jakieś 50 razy, a kilkanaście wylądowała na tyłku. Było nam strasznie wstydno, ale inaczej w tych tragicznych adidasowych podeszwach się nie dało.

Przed wycieczką zadzwoń przypomnieć się, że jedziesz.

Jak tego nie zrobisz a widzisz, że wycieczka się spóźnia, dzwoń od razu. A nie czekaj bez sensu.

Nieważne jakie zadasz pytanie przewodnikowi - odpowiedź brzmi "yes". Zawsze. 

1 komentarz: