sobota, 16 sierpnia 2014

Riders on the storm





4 dni na Lomboku upłynęły bardzo przyjemnie. Jak to bywa na wywczasie. Rano śniadanie, potem plażowanie, obiado-kolacje krewetowe, piwka lub drynki. Lub to i to. 




Nastał czwartek i trzeba było podjąć decyzję co dalej. Niby miałyśmy spędzić 5 dni na Bali, ale tam naprawdę cieżko o ładne plaże. Więc zaczęłyśmy kombinować czy na Gili czy na Nusa Penidę. Okropnie złośliwa nazwa - ciągle wszystkie urządzenia zamieniają na Nuda Penisa. Wybrałyśmy to 2, zarezerwowałyśmy miejscówki, wszystko wskazywało na to, że z transportem nie będzie problemu.

O 7 przyjechał po nas pan taryfiarz. Zabrał nas do Senggigi gdzie o 11 miałyśmy wyruszyć fast boatem (1 h...) na Bali. Z Bali zaś o 13 na Nusa Penidę. 

Jadąc przez Lombok można zaobserwować przede wszystkim okropną biedę. Ludzie żyją w jakichś domko-szałasach, wzdłuż drogi wałęsają się wychudłe krowy i parchate psy, jest dość sucho. Na pierwszy rzut oka obraz nędzy i rozpaczy. 


Po dotarciu do portu miałyśmy prawie 2h. Wesoło czekałyśmy na łódkę.



Wesołość nam przeszła jak ręką odjął kiedy się okazało, że łódka się spóźnia. 


Koło 12 (zamiast o 11) już byłyśmy na pokładzie. Ale żeby zdążyć na 13 na drugą łódź wszystko musiałoby pójść ekstra gładko.



Grzało strasznie na górze ( na dole już nie było miejsc). Po starcie zagaił do nas pewien Amerykaniec. Jak się okazało jego pradziadek był z Krakowa, a on sam miał doktorat z chemii. Więc "intieligencja" sobie porozmawiała w trakcie rejsu. A tak serio to naprawdę dobrze się gadało i czas zlatywał. Mieliśmy postój na Gili Islands. Nie było mowy że zdążymy na 13, ale przecież na pewno pływa coś pózniej. Jak wystartowaliśmy z Gili już w stronę Padang Bai na Bali, parę razy lekko zbryzgała nas woda. Haha hihi nawet przyjemnie. Do czasu. Zrobił się z tego w kilka minut regularny sztorm. Ubrania mokre, plecaki też powoli zaczynały przemakać. Marynarze z pokładu schowali nam je do jakiejś skrytki. Tyle dobrze. Natomiast nas przemoczyło totalnie. Co chwilę wielkie chluśnięcia słonej morskiej wody, łodzią rzucało na prawo i lewo. Już nie było zabawnie. Słońce zaszło, na niebie chmury ciemne, nam strasznie zimno. I tak 1,5 jak nie 2 h. To była jakaś masakra. W końcu dobiliśmy do portu na Bali. Było przed 15 a nie 12 tak jak przewidywał plan. Miałyśmy mokre wszystko od plecaków po gacie. Ale znacznie gorsze było to, że przez sztorm łódki na Nusa Penidę odwołane. I znalazłyśmy się w tzw. czarnej dupie. Dodałabym, że jeszcze mokrej. Byłyśmy wściekłe jak osy. Cały piękny plan wziął w łeb. Trzeba było podejmować szybkie decyzje, bo nie był to czas na dywagacje. Booking bookingiem i rezerwacje rezerwacjami, ale pora  nastała na zmianę kursu. Kierunek Ubud. Miasto w centralnej części Bali. Szybka rezerwacja noclegu przez telefon, znalezienie naciągacza kierowcy, przebieranki w suche rzeczy w najobleśniejszej jak dotąd "toalecie" portowej. Bleeeeee.

I ruszyłyśmy ku nowemu. Po drodze zupełnie inny krajobraz - zielono, pola ryżowe, przepiękna architektura. Każdy dom niczym świątynia. Prawdziwa Azja. Taka, za którą na Lomboku trochę się stęskniłyśmy.

Dotarłyśmy po 18, bo były korki (!!!). Na Bali. Korki. Ok.

Potem rozrywka -pokaz tańców balijskich, kolacja i spać. 






Na kolację w restauracji Tropical tuńczyk curry. Pyszny.

Rano po 7 pobudka, śniadanie ( naleśniki bananowe, owoce i kawa) w naszym pokoju, który sam był paskudny, ale wejście i taras miał jak pałac z bajki.



A następnie udałyśmy się na zwiedzanie Ubud i eksplorację tutejszego bazaru. Architektura jest niesamowita. Każde miejsce jest wyjątkowe. Nawet restauracja, w której raczyłyśmy się obiadem.




Nawet królisia mieli w tej restauracjo-świątyni.


Po obiedzie organizacja transportu, przejazd na południe wyspy do Jimbaran. Kolacja przy świecach na plaży w nazbyt jak dla nas dwóch romantycznej atmosferze.



 Potem odkażanie w pokoju i suszenie butów, które od sztormu wyschnąć nie chcą. Ps proszę obsłudze hotelowej nic nie mówić ;).



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz