Początek podróży przypadł na
północ 30.08.2013 r. Z Wrocławia wyruszyłyśmy Polskim Busem do Pragi. Trasa
miała zająć pięć godzin, jednak do stolicy Czech przybyłyśmy przed czasem. Od
4:30 do planowanego wylotu czyli godziny 19 musiałyśmy spożytkować jakoś czas.
Okazało się, że jest zupełnie zimno, ciemno, a nam się wyjątkowo chce spać. Kto
by się tego spodziewał. Wyruszyłyśmy więc na poszukiwanie hostelu. Po jakimś
czasie marszu z ciężkimi plecakami stwierdziłyśmy jednak, że udawanie się na
spoczynek na 5h nie ma sensu. Koło 5:30 usadowiłyśmy pod doskonałą restauracją
McDonald i czekałyśmy na jej otwarcie przewidziane na godzinę 6:00. Miny
miałyśmy co najmniej nieciekawe. Po jakichś pięciu minutach zagaiło do nas
dwóch czeskich kolegów wracających z imprezy. Najpierw ich elegancko olałyśmy,
ale nie do końca się udało, bo koniecznie chcieli wiedzieć po co nam te plecaki
i co tu robimy. W końcu stwierdziłyśmy, że what
the hell i tak nie mamy nic lepszego do roboty. Koledzy się dosiedli i tak
sobie przegadaliśmy do 6:00. Po otwarciu maka zostało nam zakupione piwko (u
nas chyba w maku takich specjałów się nie zazna). Zatem pierwsze śniadanie
zostało zaliczone. Potem udaliśmy się na dworzec zostawić plecaki w
przechowalni, a następnie z nowymi przewodnikami rozpoczęłyśmy zwiedzanie
budzącej się do życia Pragi. Przez trzy czy cztery godziny wałęsaliśmy się po
starym mieście, zaliczyliśmy obowiązkową bramę i most Karola. Potem udaliśmy
się na kawkę. Koledzy-przewodnicy byli już mocno zmęczeni całonocną imprezą, więc oddalili
się na spoczynek. My zaś wlazłyśmy na zamek, na którym kręciły się już liczne
grupy Japończyków z nowoczesnymi aparatami. Potem uznałyśmy, że pora już na
drugie, a de facto pierwsze
śniadanie. Usiadłyśmy na schodach nad rzeką, której czystość można by nieco
poddać w wątpliwość. I tak zrobiło się południe. Wolnym spacerem rozpoczęłyśmy
poszukiwania jakiegoś lokalu z wifi (co wcale nie było takie proste), gdyż
musiałyśmy opracować strategię przedostania się z lotniska koło Negombo do
Kolombo, gdzie miałyśmy pierwszy nocleg. Tak minęła kolejna godzina. Potem przyszedł
czas na lunch – stwierdziłyśmy, że skoro mamy odgórny zakaz jedzenia świeżych
warzyw na Sri Lance, to dobrze by było przyjąć jakąś sałatkę. Zamówiłyśmy więc
cesarską, do tego zupę cebulową, w której nie wiedzieć po co pływała wielka
kromka chleba z żółtym serem. Po tym ostatnim europejskim posiłku skierowałyśmy
się w stronę bagażowni, bo nastąpił moment, w którym należało zainteresować się
transferem na lotnisko. Odebrałyśmy plecaki, wskoczyłyśmy do metra, potem
przesiadka na autobus i po godzinie byłyśmy na lotnisku. Tam plecaki zostały
pozawijane w folie, a my ucięłyśmy sobie mini-lotniskową drzemkę. Koło 17
przyszła pora na odprawę. Uznałyśmy, że wskazane będzie małe odkażenie przed
podróżą, więc spożyłyśmy małą porcję bardzo niedobrej śliwowicy i dla smaku po
piwku. Zrobiła się 18.30 i trzeba było biec do samolotu. Przelot do Istambułu
odbył się zupełnie sprawnie i szybko. Ja oczywiście cały przespałam. W
Istambule przesiadka. Odbyłyśmy szybki bieg po lotnisku, bo czasu za wiele nie
było. Leciałyśmy z Turkish Airlines i trzeba im przyznać, że zasłużyli sobie na
miano najlepszych linii. Wyposażone w kocyki, poduszki, kapcie, telewizory z
filmami i inne cuda rozpoczęłyśmy lot ku wakacjom. Odpaliłyśmy sobie filmy,
Asia dzielnie oglądała, ja po 5 minutach zasnęłam. Po jakimś czasie wjechały
kolacje. Potem jakieś napoje, przekąski i takie tam. W końcu ruch się uspokoił
i można było wreszcie spać bez zakłóceń. Rano panie stewardessy obudziły nas
wielkim śniadaniem. Chociaż do głodnych nam było daleko, to jednak
stwierdziłyśmy, że zjeść trzeba, bo kolejny posiłek zapowiadał się dopiero
późnym popołudniem. Czas zleciał szybko, wylądowaliśmy na Malediwach, tam
tankowanie i start w kierunku Cejlonu. I właśnie na tym odcinku postanowiłam
spisać powyższe. Jest 13:25, a czasu polskiego koło 10. Co nas czeka po lądowaniu to się okaże.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz