Z niewiadomych przyczyn padł nam
komputer, a potem z równie niewiadomych sam się naprawił.
Otóż w naszej podróży nastąpił
nieoczekiwany zwrot akcji. Po dotarciu na południe do Kathaluwy napadły nas
ponure nastroje. Chociaż pensjonat, w którym się zatrzymałyśmy miał być
najfajniejszym punktem programu jeśli chodzi o etap wypoczynkowy, to wystąpił
szereg czynników, które spowodowały, że tak się nie stało. Po przejechaniu
ponad 12 h pociągami do Surfing Villa – pensjonatu prowadzonego przez Polaków,
byłyśmy lekutko zmęczone. Przywitała nas paskudna pogoda, lał deszcz. To był
czynnik pierwszy. Rozpakowałyśmy się szybko, dostałyśmy na śniadanie jajecznicę
na cebuli, którą wpałaszowałyśmy raz dwa. Ponieważ akurat przestało na chwilę
padać to postanowiłyśmy czym prędzej wskoczyć w kostiumy i udać się na plażę.
No i niespodzianka – plaży nie ma. Poziom wody w oceanie podniósł się tak
bardzo, że wszystkie plaże zalane (to był czynnik drugi). Czynnik trzeci był
taki, że nawet jakbyśmy chciały się kąpać w oceanie bez plaży, to i tak nie
wolno, bo za duże fale i jest zbyt niebezpiecznie. Dodatkowo się okazało
(czynnik czwarty), że na miejscu jest pełno komarów z dengą. Coraz lepiej. No
to zawróciłyśmy sprzed oceanu, skierowałyśmy się na basen.
Czynniki:
W międzyczasie, lekko zdołowane, zagaiłyśmy panią właścicielkę co tu można robić wieczorem i ilu ma gości. Gości nie ma wcale, w miejscowości nie ma zasadniczo gdzie wyjść. I tak docieramy do czynnika piątego. Popatrzyłyśmy sobie z Asią głęboko w oczy i dokonałyśmy prostego rachunku – albo zostajemy i będziemy przez ostatnie cztery dni naszych wakacji marudzić, że jest zła pogoda, nie ma ludzi, są komary i nie ma oceanu, albo weźmiemy sprawy w swoje ręce. I tu padł lekko zwariowany pomysł o odwrocie. A w zasadzie o powrocie do Trinco, na północ. No dobra, ale żeby to wypaliło to musiałoby się dużo rzeczy pomyślnie ułożyć. W momencie podjęcia decyzji siedziałyśmy na basenie, było jakoś po 14. Podzieliłyśmy obowiązki – Asia organizuje nocleg w naszym starym hotelu Silver Beach, a Marysia dzwoni do naszego instruktora nurkowania, który wyjątkowo był kumaty i komunikatywny żeby poradził co z transportem. Pociąg już w zasadzie odpadał, bo raczej byśmy nie zdążyły. Kalu, instruktor nurkowania, okazał się naprawdę strasznie pomocny. Wytłumaczył nam jak mamy się cofnąć do Colombo, a następnie kupił nam przez swój telefon bilety na autobus z Colombo do Trinco, który miał startować koło 23. W tym czasie Asia dogadała noclegi z naszym menedżerem Premem z hotelu, którego my nazywamy Mr. Prawn, czyli pan Krewetka, bo tak lekko brzmi jego imię, a poza tym przypomina małą krewetę. Nasz kolega Francuz z kolei nazywa pana Krewetkę half-manem (a dokładnie alf-manem), bo jest wybitnie niski, a przy Francuzie, który ma dobrze ponad 1,90 m tym bardziej. No to poczyniłyśmy ustalenia. Teraz została konfrontacja z panią właścicielką. W sumie zagrałyśmy w otwarte karty, że nastawiłyśmy się na to i tamto, a zastało nas coś diametralnie innego. Pani nie była zachwycona, ale problemów nie robiła. Oczywiście zaliczka nam przepadła, no ale trzeba było się z tym liczyć. No więc jak już wszystko zostało zaaranżowane (w zasadzie arrangements to jest słowo klucz wyjazdu) to należało się szybko ogarnąć i wyruszać. Wzięłyśmy prysznice, spakowałyśmy po raz setny nasze plecaczyska. No to komu w drogę temu czas.
Czynniki:
W międzyczasie, lekko zdołowane, zagaiłyśmy panią właścicielkę co tu można robić wieczorem i ilu ma gości. Gości nie ma wcale, w miejscowości nie ma zasadniczo gdzie wyjść. I tak docieramy do czynnika piątego. Popatrzyłyśmy sobie z Asią głęboko w oczy i dokonałyśmy prostego rachunku – albo zostajemy i będziemy przez ostatnie cztery dni naszych wakacji marudzić, że jest zła pogoda, nie ma ludzi, są komary i nie ma oceanu, albo weźmiemy sprawy w swoje ręce. I tu padł lekko zwariowany pomysł o odwrocie. A w zasadzie o powrocie do Trinco, na północ. No dobra, ale żeby to wypaliło to musiałoby się dużo rzeczy pomyślnie ułożyć. W momencie podjęcia decyzji siedziałyśmy na basenie, było jakoś po 14. Podzieliłyśmy obowiązki – Asia organizuje nocleg w naszym starym hotelu Silver Beach, a Marysia dzwoni do naszego instruktora nurkowania, który wyjątkowo był kumaty i komunikatywny żeby poradził co z transportem. Pociąg już w zasadzie odpadał, bo raczej byśmy nie zdążyły. Kalu, instruktor nurkowania, okazał się naprawdę strasznie pomocny. Wytłumaczył nam jak mamy się cofnąć do Colombo, a następnie kupił nam przez swój telefon bilety na autobus z Colombo do Trinco, który miał startować koło 23. W tym czasie Asia dogadała noclegi z naszym menedżerem Premem z hotelu, którego my nazywamy Mr. Prawn, czyli pan Krewetka, bo tak lekko brzmi jego imię, a poza tym przypomina małą krewetę. Nasz kolega Francuz z kolei nazywa pana Krewetkę half-manem (a dokładnie alf-manem), bo jest wybitnie niski, a przy Francuzie, który ma dobrze ponad 1,90 m tym bardziej. No to poczyniłyśmy ustalenia. Teraz została konfrontacja z panią właścicielką. W sumie zagrałyśmy w otwarte karty, że nastawiłyśmy się na to i tamto, a zastało nas coś diametralnie innego. Pani nie była zachwycona, ale problemów nie robiła. Oczywiście zaliczka nam przepadła, no ale trzeba było się z tym liczyć. No więc jak już wszystko zostało zaaranżowane (w zasadzie arrangements to jest słowo klucz wyjazdu) to należało się szybko ogarnąć i wyruszać. Wzięłyśmy prysznice, spakowałyśmy po raz setny nasze plecaczyska. No to komu w drogę temu czas.
Zrywka:
Zrobiło się po 16. Wyszłyśmy przed pensjonat i próbowałyśmy złapać autobus do Colombo. Koło 16.30 się udało i wskoczyłyśmy do śmiesznego, wypchanego po brzegi minibusa. Prawie całą drogę lało, za oknem tylko wzburzony ocean. Każdy przejechany kilometr uświadamiał nam, że podjęłyśmy jedyną słuszną i racjonalną decyzję. Po dobrych 4 godzinach zajechałyśmy do Colombo. Było już porządnie ciemno. Na dworcu miałyśmy lekkiego stracha. Byłyśmy jedynymi białymi i jedynymi dziewczynami i właściwie nie do końca wiedziałyśmy jak mamy znaleźć ten właściwy autobus, bo Kalu wysłał nam smsa z godziną, numerem rezerwacji i numerami siedzeń i tyle. W końcu rozkminiłyśmy, z którego stanowiska ma wyruszać, ale były tam chyba za 3 autobusy. Sprawdzający bilety byli totalnie akompetentni. W końcu zadzwoniłyśmy znowu do Kalu, dałyśmy telefon biletowym żeby się dogadali po swojemu. W końcu się wyjaśniło, że nasz autobus linii Superline jeszcze nie zajechał. Przesiedziałyśmy na dworcu dobre 2h. W końcu przed 22.30 się pojawił. Ku naszemu zdziwieniu poszło sprawnie. Wystarczyło pokazać smsa od Kalu i już siedziałyśmy na wygodnych fotelach w klimatyzowanym autokarze. Czekało nas jeszcze tylko 6h jazdy i już. O 23.00 wyruszyliśmy, punkt 5.00 byłyśmy w Trinco. Szybko w tuk-tuka i o 5.10 siedziałyśmy sobie już w naszej ulubionej restauracji przy plaży. Asi w końcu udało się namierzyć wschód słońca i wykonać wspaniałą sesję fotograficzną.
5 rano:
Wschód:
Koło 6.30 zaczął się ruch. Dostałyśmy dzbanek kawy z podgrzanym mlekiem i lankijskie śniadanie – rotti i kokosowy sambol.
Po 7 pojawił się pan Krewetka i zaprowadził nas do tymczasowego pokoju na jedną noc, kolejne 3 już miały być w naszym starym.
I tak wróciłyśmy na stare śmieci.
Ale warto było – pogoda super, komarów nie ma, ocean i plaża do dyspozycji. No
i mamy już tu trochę znajomych. Wieczorem odbyły się urodziny Asi. Marysia wykonała
odpowiednie arrangments i załatwiła
tort ze świeczkami w odpowiednich cyfrach. Niestety w smaku tort był ohydny,
ale wyglądał nie najgorzej – cały różowy z napisem „Happy Birth Day” (pisownia
oryginalna). Do tortu trochę araku na odkażenie, a na koniec imprezy kąpiel w
oceanie.
Dzisiaj poniedziałek, jutro wtorek nasz ostatni dzień. W środę rano, najprawdopodobniej z Francuzami pojedziemy do Colombo wynajętym vanem. Wieczorem lot do Istambułu, w czwartek do Pragi i do domu. Chyba możemy powiedzieć z czystym sumieniem, że jak to kiedyś Asia określiła to nasze „najlepsze wakacje ever”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz