środa, 4 września 2013

Horton Plains i Pedro vol. II. Adam’s Peak, Kandy i ŚMIERDZIEL





3/4.09
Rozpoczniemy od dokończenia. Fabryka Pedro bardzo nam się podobała. Na początek zostałyśmy poczęstowane filiżanką herbaty, później dostałyśmy do ubrania fartuchy i czepki, a następnie pani przewodniczka pokazała nam wszystkie etapy produkcyjne. Interesujące to było naprawdę. Ładny zapach się w fabryce unosił. Ale na pierwszy rzut oka mnóstwo rzeczy można by tam usprawnić. W związku z tym przyszło nam do głowy żeby z tego zrobić jakieś zajęcia dla studentów, na których mogliby trochę ten proces trochę pomodelować i zoptymalizować. Pomyślimy. 

Po obejrzeniu fabryki, odwiedzinach na plantacji i zakupie małej paczki herbaty, wyruszyliśmy w trasę w kierunku Adam’s Peak. Musimy dopisać małe sprostowanie dot. Nuwara Eliya – w świetle dziennym i na obrzeżach faktycznie momentami można odnieść wrażenie, że jest się lekko w Anglii. Pojedyncze porozrzucane domy na wzgórzach Nuwara Eliya mają typowo kolonialną architekturę. Nie zmienia to jednak naszej opinii o centrum, które jest paskudne.

ARCHITEKTURA
Natomiast mówiąc ogólnie o architekturze w okolicach górskich i plantacyjnych, to większość zabudowań, w których mieszkają tutejsi Lankijczycy, wygląda jak domki z ogródków działkowych z widocznymi brytyjskimi wpływami kolonialnymi, wzbogacone stylem arabskim i nieco bangladeskim, niektórzy mogliby nawet powiedzieć mandżurskim, są także bogato zdobione blachą falistą w różnych odcieniach lub azbestem.

TEMPERATURA
Dostałyśmy także uwagi, że brakuje informacji pogodowych i czasowych. A zatem u nas jest trzy i pół godziny do przodu, czyli jak u Was (w Polsce) jest 15:25 – wiem, bo mam na laptopie –  to u nas jest teraz (czyli jak to piszę) 18:55. Co do pogody to tak: w Kolombo gorąco, ale ulewnie. W centralnej części, w której byłyśmy czyli tereny górzyste z plantacjami, temperatura doskonała, nie za gorąco i nie za zimno, przelotnie kropiło. Dzisiaj zajechałyśmy do Kandy – to już bardziej gorąco. Jak na razie nie padało.

TRANSPORT
Należy się także kilka słów komentarza dotyczących transportu. Musiałyśmy absolutnie przestawić zachodnie rozumienie prędkości i odległości. Odcinek, który u nas przejechalibyśmy spokojnie w godzinę, tu zajął nam trzy i pół. Dla zobrazowania opracowana została poniższa tabela (dane pochodzą z naszych pomiarów i obserwacji). Dlatego planując sobie wycieczki trzeba uwzględnić, że nasze 20 km to nie jest ich 20 km.

Tabela 1 Transport na Sri Lance
Trasa
Środek lokomocji
Czas [h]
Droga [km]
Średnia prędkość [km/h]
Nuwara Eliya - Adam's Peak
Samochód (mini van)
3,50
73,00
20,86
Nuwara Eliya - Horton Plains
Samochód (mini van)
1,50
33,00
22,00
Adam's Peak - Kandy
Samochód (mini van)
3,00
90,00
30,00
Colombo - Nanu Oya
Pociąg
8,00
Google maps mówi, że 160 samochodem, więc na pewno trochę więcej, ale bez przesady
b. mała
Źródło: opracowanie własne

Wracając do sprawozdania - o 12.30 ruszyliśmy z Nuwara Eliya. Po drodze Karma podjechał do wujka Henry’ego. Wujek wskoczył do naszego mini vana i jak się okazało postanowił nam towarzyszyć. Jechaliśmy po strasznych wertepach 3,5 h (odcinek 73 km). Wytrzęsło nami porządnie. Po drodze okazało się, że Karma przy wujku Henry’ego zrobił się strasznie gadatliwy i właściwie całą drogę towarzyszyło nam jego gdakanie. Mówił praktycznie nie robiąc przerwy w wyrazach. Jedyny przerywnik stanowiły nasze konwersacje z wujkiem. Nauczył nas m.in., że dziękuję to stuti. Na miejscu byłyśmy koło 16. Poszłyśmy po prowiant na wspinaczkę. Miejsce wymarłe. Poza sezonem, który trwa od grudnia do maja, wszystko zabite dechami. Jedynie wałęsają się psy z kulawymi nogami. Albo bez nogi. Dosłownie. Co drugi powinien iść do psiego ortopedy.

Po zakupach poszłyśmy na obiad w naszym Guest Hausie - właściciel albo manager przemiły, przeuprzejmy i bardzo bardzo gościnny. Rekompensowało nam to straszny smród stęchlizny i pleśni w pokoju (to czego nie mogła zdzierżyć Asia) i duszący zapach repelentów unoszący się z moskitier (to czego nie mogła zdzierżyć Marysia). Ze względu na fakt, że do czasu zakończenia sportowych aktywności będziemy zachowywać wstrzemięźliwość w próbowaniu lokalnych specjałów poprosiłyśmy o podwójne frytki – wydawały się obarczone najmniejszym ryzykiem. Był to nasz pierwszy ciepły posiłek od przyjazdu na wyspę (nie licząc zupki chińskiej i gorącego kubka). Obiecałyśmy sobie, że po Adam’s Peaku szalejemy. Przy kolacji zagaił do nas Szwajcar Leo. Też planował wyjście w nocy na Sri Pada i zapytał, czy może się do nas podłączyć. Ustawiliśmy się na 2 w nocy. Pogadaliśmy trochę i koło 20 poszliśmy się organizować. Spakowałyśmy prowiant, ubranie, latarki i postanowiłyśmy, że o 21 zasypiamy  żeby o 1.30 wstać. Tym razem bez oszukiwania Asia zasnęła jak na komendę, Marysia nie. Znowu nie mogłam zasnąć – swoista „Bezsenność na Cejlonie”. W końcu chyba koło 1 przysnęłam żeby obudzić się 30 minut później. Ogarnęłyśmy się i poszłyśmy przed budynek gdzie o 2.00 miał czekać na nas przewodnik i Leo. Leo był, przewodnik nie. Zaczęłyśmy po niego wydzwaniać, oczywiście 2 razy mówił, że za minutę jest. Zjawił się całkiem zaspany o 2.15. Wyruszyliśmy.

ADAM’S PEAK = SRI PADA = GÓRA ADAMA
Każdy wyposażony był w latarkę, ja chyba miałam nawet mocniejszą od przewodnika (bo od Taty z Filipin – to chyba wszystko jasne). Myślałyśmy, że w nocy będzie zimno, a wystarczyła sama bluza. Zanim jednak opowiemy o wycieczce musimy zrobić pewne wprowadzenie. Otóż nie jest tak, że żałujemy wejścia albo, że marudzimy, tylko prostu musimy obiektywnie napisać jak było. Niestety Góra Adama zawiodła nasze oczekiwania prawie pod każdym względem. Od razu trzeba zaznaczyć, że w sezonie na pewno jest to piękna sprawa, bo droga jest oświetlona, pełno jest kolorowych mnichów i tak dalej, cała miejscowość pod górą tętni życiem. Musi mieć to niesamowity klimat. My niestety jesteśmy zupełnie poza sezonem i przez to wzdłuż drogi stoi pełno opuszczonych bud, walających się śmieci, jest po prostu brzydko. Jeśli chodzi o oczekiwania to Asia wymarzyła sobie wschód słońca na górze i wykonanie przy tym artystycznej sesji fotograficznej. Marysia z kolei chciała po prostu wejść na górę, ale górską górę, a nie wybetonowany kloc, na szczycie którego nie ma grama ziemi czy rośliny ale sam (brudny) beton. Do tego obie chciałyśmy podziwiać widoki ze szczytu. No i jak się to skończyło?

Relacja Asi: „Dla kogoś bez kondycji było ciężko wejść w szczególności z „sherpą”, który ciągle poganiał. W nocy nie było nic widać poza schodami, na które trzeba było patrzeć żeby się nie zabić. Na górze spodziewałam się pięknej świątyni, a coś, co można by przyrównać do polskiego schroniska wyglądało jak  typowa melina. Na górze podali mi najsłodszą herbatę na świecie, za którą potem jeszcze trzeba było zapłacić (a nikt nie uprzedził). Wybetonowany „taras widokowy” to jakieś nieporozumienie. A odcisk stopy Adama był zamknięty. Ale datki było gdzie zostawić. I rada dla wchodzących – weźcie zapasowe skarpety, bo trzeba chodzić bez butów po mokrej posadzce (my na szczęście miałyśmy)”.

Relacja Marysi: „Mi z kolei wchodziło się zupełnie płynnie i dobrze, ale za to strasznie monotonnie. Wiedziałam, że część drogi to będą prawdziwe schody, ale myślałam, że pod samym szczytem, a nie od podnóża góry. Dlatego traktuję całe wyjście jako zwykły sześciogodzinny w-f. Można było się poruszać i wypocić i tyle. Natomiast wielbicielom gór Sri Pada należy odradzić, wielbicielom oglądania religijnych obrzędów zalecić - ale tylko w sezonie. Ale tak czy inaczej atak szczytowy zakończony powodzeniem i to się liczy.”
I na zakończenie – mieliśmy pecha, bo cała góra była w chmurach i mgle, przez co nie było widać ani wschodu słońca, ani żadnych widoków. Cała wspinaczka zajęła nam niecałe trzy godziny, koło 5 rano byliśmy na szczycie (wysokość n.p.m.: 2 243 m), o 5.45 wyszliśmy oglądać wschód słońca, który się nie ukazał. O 6.15 decydowaliśmy się na odwrót. Zejście, a właściwie zbiegnięcie było super. Zrobiło się jasno i od połowy góry można już było zobaczyć trochę fajnych widoków. Nasz przewodnik okazał się całkiem spoko i trochę sobie pogadaliśmy i pożartowaliśmy. Łatwiej było nam zbiegać niż schodzić, więc tak zrobiliśmy. Zbiegnięcie zajęło nam niecałą godzinę, ale trochę zatrzymywałyśmy się na zdjęcia, a końcówkę przeszliśmy sobie już spokojnie spacerkiem z pogawędką. Pod Guest Hausem byliśmy o 8. Potem poszłyśmy pod prysznic, następnie na śniadanie (już bez grymaszenia zjadłyśmy wszystko co nasz ulubiony pan nam zaserwował). Potem pakowanie, pożegnanie z Leo i przewodnikiem. Przy wyjściu ukazały nam się chyba burunduki – czyli takie jakby wiewiórki z paskami na grzbiecie, jak Chip & Dale. A potem małpy. O 11:30 zjawił się nowy przewodnik – Dhueshidha (tym razem pisane poprawnie) – z którym wyruszyłyśmy do Kandy. Tym samym etap sportowo-górsko-rekreacyjny został zakończony. Smutno nam było opuszczać te rejony, bo krajobrazy są tu wspaniałe, każdy widok zapiera dech, pogoda przyjemna, ludzie przemili. Ale przed nami etap zwiedzaniowy (a potem odpoczynkowy). Droga do Kandy zajęła nam 3h, trzęsło najbardziej na świecie. Dojeżdżałam już lekko w kolorze zielonym. Asia była twarda, miała normalny kolor.

HISTORIA DNIA
I żeby dopełnić opisu drogi do Kandy to taka historia: jedziemy sobie aż tu nagle przychodzi sms na mój polski telefon. Ja patrzę, a pisze do mnie dziewczyna, która dosiadła się do naszego pociągu z Colombo do Nanu Oya. To była Polka jak się okazało pod koniec trasy, z którą zamieniłyśmy kilka słów. I napisała mi, że znalazła mój pokrowiec na aparat z jakże cennymi bateriami i kartą sd (32gb) i że zostawi go dla mnie do odbioru na stacji w Colombo Fort, na której mamy być 13.09. To się nazywa fuks. Zadzwoniłam do niej, bardzo podziękowałam, ale pytam skąd ma mój numer – otóż nie tylko zgubiłam ten pokrowiec, ale wypadła też nam jakaś stara kartka z rezerwacją, na której był mój numer właśnie. Takiego obrotu sprawy nigdy byśmy się nie spodziewały. Na Sri Lance naprawdę wszyscy są uprzejmi i mili. Nawet zagraniczni. I nawet Polacy.

OWOCE
A na zakończenie kilka słów o Kandy. Rozpoczęłyśmy od wizyty na targu i obłowiłyśmy się w owoce. Wzięłyśmy wszystkie te, których nie widziałyśmy wcześniej na oczy i te, których smaku nie znamy. Na lunch spałaszowałyśmy wszystkie z jednym wyjątkiem - przypadek Durian. Tu pozwolimy sobie na mały cytat:
 „Durian, nazywany także zybuczkowcem właściwym pochodzi z Indonezji, ale uprawiany jest także w większości krajów południowo-wschodniej Azji. Roślina znana jest z ogromnych kolczastych owoców. Jedni je uwielbiają, inni się nimi brzydzą, w każdym razie na pokład samolotu z pewnością z nimi nie wejdziemy. Dlaczego? Durian, zdaniem mieszkańców Azji, jest najsmaczniejszym ze wszystkich owoców. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dla większości Europejczyków jego miąższ jest nie do przełknięcia. Decydujące znaczenie ma tu zapach. Owoc pachnie intensywnie. "Pachnie" to zresztą bardzo delikatne określenie. Durian zdecydowanie śmierdzi. I to w dodatku padliną.  Słodkawa, ostra woń roznosi się na odległość kilkuset metrów od straganów, na których leżą owoce. Niektórzy twierdzą nawet, że na ten "niezwykły aromat" składa się zapach przepoconych skarpetek, zepsutego mięsa i smażonej cebuli.”
No i właśnie tego śmierdziela za 600 rupii mamy teraz w pokoju i nie wiemy co z nim zrobić. Zasmrodził nam już doszczętnie pokój, boimy się, że obsługa hotelowa odkryje co tu trzymamy. Teraz Asia zamknęła go w lodówce. Może to na jakiś czas załatwi sprawę. Jutro podejmiemy decyzję czy go zjeść. Dhueshidha (nowy przewodnik dla przypomnienia) namówił nas na ten zakup. Teraz się z nas śmieje i post factum powiedział nam, że jak się to zje, to potem śmierdzi z paszczy przez jakieś 6-7 godzin… Pozdrawiamy! Ok? Ok. (Za jakiś czas wrzucimy ilustracje)

Post scriptum
NOCLEGI
Mimo że piszemy tego bloga z myślą o naszych rodzinach i przyjaciołach (a jak kto woli przyjacielach) żeby byli na bieżąco (a rodzice się nie zamartwiali – niepotrzebnie zresztą), to jednak może komuś przyda się trochę informacji bardziej szczegółowych, gdyby planował się wybrać na Sri Lankę. Dla takich potencjalnych zainteresowanych spisujemy poniższe:

Colombo:
Rosmid house
Rezerwacja przez agoda.com
Cena: 30 $ za pokój 2 osobowy z łazienką, z klimą, standard przyzwoity, internet
Typ: Guest hause
Pan mówił, żeby następnym razem bezpośrednio z nim się kontaktować, bo taniej.
Angielski: co najmniej nie najlepiej
Nuwara Eliya:
Park View Guest Hause
'http://parkviewnuwaraeliya.com/
Rezerwacja przez booking.com
Cena: 33 $ za pokój 2 osobowy z łazienką, standard przyzwoity, ale woda lodowata i zimno, internet
Typ: Guest hause
Angielski: dało radę się dogadać
Adam’s Peak:
Achinika
http://adamspeakholidayinn.com/index.html
Rezerwacja przez maila, znalezione na necie
Cena: 20 $ za pokój 2 osobowy ze straszną łazienką, ale śniadaniem i kolacją w cenie, standard niezbyt przyzwoity,  internet, w pokoju śmierdząco stęchlizną i moskitiera przesiąknięta repelentem, ale za to super właściciel, bardzo gościnny i dobre jedzenie
Typ: Guest hause
Angielski: b. dobry
Kandy:
Peak Residence Hotel
Rezerwowało nam biuro, ceny nie znamy
Pokój z łazienką, internetem, widokiem na całe Kandy, bo na wzgórzu, na wypasie, nawet welcome drink, z wyżywieniem HB, z klimą
Typ: Hotel
Angielski: w recepcji dobry, u cieciów hotelowych totalnie zły

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz