poniedziałek, 9 września 2013

Klasyczny dzień zwiedzaniowy





8.09
Na zakończenie dnia poprzedniego fotografie z kolacji:





Dzień rozpoczęty o 6.00. Chyba wstajemy tu wcześniej niż do pracy… W planie był wyjazd z Sigiriyi i przejazd do Pollonaruwy. Tak też się stało. Po drodze stanęliśmy obejrzeć warana. Był bardzo miły. Chyba nawet się uśmiechał.




W Pollonaruwie klasyczne zwiedzanie. Wykażemy się dzisiaj absolutnym lenistwem i przekleimy nieco z Wikipedii:
„Największy rozkwit osiągnęła Polonnaruwa w okresie panowania króla Parâkramabâhu I Wielkiego w latach 1153-1186. Stworzył on otoczone potrójnym murem bajkowe miasto-ogród, w którym pałace i świątynie były wtopione w krajobraz. Z okresu jego panowania pochodzi także Lankatilaka, potężna ceglana budowla z zachowanym wielkim posągiem Buddy oraz Gal Vihara, klasztor z zespołem wielkich rzeźb skalnych.” (http://pl.wikipedia.org/wiki/Polonnaruwa)

Więc w Pollonaruwie przemieszczaliśmy się od obiektu do obiektu, od świątyni do świątyni i od pałacu do pałacu:

















Tym samym etap zwiedzaniowy został zakończony. Pora na WAKACJE! Wyruszyliśmy w kierunku Trincomalee. Po drodze przystanęliśmy na wymianę dolarów. Tym razem nie u jubilera, a w punkcie sprzedaży blachy falistej, kleju, farb i Hammerita (coś na kształt lokalnej micro castoramy). Tam, schowany za stertą rupieci, siedział pan z kalkulatorem i szufladą pozwijanych banknotów. Wyliczył nam kurs, przeprowadziliśmy transakcję wymiany walutowej, w międzyczasie wdaliśmy się w dyskusję ekonomiczną. Pan okazał się być wielbicielem Karola Marksa i absolutnym zwolennikiem komunizmu. Jako, że w końcu mam też wykształcenie ekonomiczne, musiałam panu wyłożyć moje stanowisko, czyli zwolenniczki gospodarki wolnorynkowej. Dyskusja była ożywiona, z każdej strony silne argumenty, ale najdziwniejsze było to, że pan uważał, że Lenin był wspaniałym przywódcą i człowiekiem i że za jego rządów ludziom żyło się wspaniale. Próbowałyśmy zanegować powyższe, ale pan nie dał się przekonać. W końcu uznaliśmy, że i tak każdy wie swoje i w przyjaźni się rozstaliśmy. Ale nigdy bym nie przypuszczała, że w jakimś dziwnym sklepie z artykułami do remontu na środku Cejlonu będę wymieniać dolary i dyskutować o Karolu Marksie, Adamie Smithie, Platonie, Leninie, Stalinie i niewidzialnej ręce rynku.

Zmierzaliśmy do Trincomalee mijając po drodze chyba najbiedniejszą część wyspy. Wzdłuż naszej trasy domki-lepianki. Krajobraz zmienił się z zielonego w brązowo-szary. Widać na pierwszy rzut oka, że brakuje tu wody i z rolnictwa nie da się wyżyć. Kierowca mówił, że ludziom jest tu bardzo trudno. Po jakimś czasie przejechaliśmy check-point, czyli pozostałość po wojnie Tamilów. Wzdłuż drogi liczne patrole policji i wojska z karabinami. Miny lekko nam zrzedły. Kierowca twierdził, że to wojsko trzymają trochę po to żeby ludzie mieli pracę. Ale nie wyglądało to dobrze.
W końcu wjechaliśmy do Trincomalee. Wybór padł na te okolice, bo podobno jest tu pogoda i podobno najpiękniejsze plaże na wyspie. Zobaczymy. Akurat tu jechałyśmy w ciemno. Totalnie. Zaczęliśmy szukać noclegu. Kierowca nie dał nam tego zrobić porządnie, bo przebierał nogami żeby już wracać do domu do Kandy. Pierwszy hotel (ale chyba tylko z nazwy) zażyczył sobie 6500 za pokój (50$). Powiedziałyśmy, że jedziemy dalej. W drugim obiekcie pan rzucił 4500 za pokój z klimą, ale zaczęliśmy się targować. W końcu stanęło na 3000 bez klimy z wiatrakiem. Pokój duży z łazienką, przed wejściem stolik i fotele z widokiem na Ocean Indyjski. Nad samą plażą. Właściwie nie byłyśmy przekonane, bo wymarzyłyśmy sobie śliczne chatki na plaży, ale tutaj chyba czegoś takiego nie mają. Zapytałyśmy jeszcze jakąś trójkę białych jakie tu są ceny żeby nas znowu nie zrobili w bambuko. Okazało się, że ta cena jest zupełnie przyzwoita, więc chociaż nie było to na co się nastawiłyśmy to wzięłyśmy pokój. Następnie pożegnałyśmy się z naszym kierowcą i poszłyśmy się meldować. Zapoznałyśmy się z nowym zwyczajem – po drodze zajechaliśmy na stację żeby kupić bilety na pociąg do Colombo Fort na 12.09. W niedzielę nie sprzedają, kazali przyjść w poniedziałek między 8 a 12. Ale okazuje się, że jak nasz szefu z hotelu wykonał parę telefonów, to da radę załatwić bilety i to jeszcze dostarczą nam je do naszego „hotelu”. No i fajno.
Po interesach udałyśmy się na zakupy wodno-owocowe. Trochę się naszukałyśmy, ale w końcu się udało. Ananasy, mango i banany na jutrzejsze śniadanie zostały zakupione. Woda do picia i mycia zębów też. Piwek niestety się nie udało. Wróciłyśmy do pokoju i poszłyśmy w końcu zobaczyć plażę. Zamoczyłyśmy stopy. Widoki doskonałe.


Jezus w kiosku (w takich samych jest Budda)


 Nasz Guest Hause z przodu



 Liony z Oceanem Indyjskim w tle


Nasz Guest Hause z tyłu


 Trust me - I'm an engnineer...

 Potem usiadłyśmy w knajpce naszego guest hausu, przy samej plaży, zamówiłyśmy Liony i kolację i w końcu poczułyśmy się jak na prawdziwych wakacjach. (tak dla zainteresowanych – piwko 330 rupii, czyli jakieś 8 zł, ale i tak lepiej niż w Sigirii za 440)
Asia zamówiła kurczaka słodko kwaśnego a Marysia grillowne krewetki.



W trakcie kolacji podszedł do nas pewien Filipińczyk z dwoma Lionami, który z kolegami siedział przy innym stoliku. Wzrost – jakieś metr pięćdziesiąt w kapeluszu, a i tak był najwyższy z całej trójki. Ale co tam, siedliśmy sobie wszyscy razem i chyba opustoszyliśmy miejscową lodówkę ze wszystkich Lionów. Tak zleciało do 23 albo i później. Oddaliłyśmy się do pokoju, a Filipińczycy w kierunku swojego wielkiego statku, którym transportują jachty (bo się okazuje, że pracują na tym statku i mieszkają i tak podróżują po całym świecie, byli nawet w Gdańsku).
Teraz jak to piszemy jest poniedziałkowy poranek. Zaraz wstajemy i biegniemy na plażę!

1 komentarz:

  1. Witam, z zaciekawieniem czytam Wasze posty i ogladam foty- to takie wspomnienie z przeszłości. Byłam na Sri Lance 5 minut przed tsunami i sentyment do miejsca jest silny. Liony także juz wówczas były ;-)
    Pozdrawiam i życzę samych miłych wrażeń oraz ciekawych spotkań z lokalesami. Elzbieta T. ( znajoma Grazyny i Pawła )

    OdpowiedzUsuń