No i się okazało. Wylądowaliśmy z lekkim opóźnieniem – pan pilot powiedział, że na lotnisku był traffic. No nic, zdarza się. Pierwsze zderzenie z Lankijczykami było na lotnisku. Najpierw pan paszportowy nas maglował zadając różne dziwne pytania, potem panie sprzątające w łazience przejęły pałeczkę. Po 48 h w podróży należało się nieco odświeżyć, a te miłe panie w swoich uniformach okrążyły nas i zaczęły lankijskim angielskim nas przepytywać. Po przeprowadzaniu wywiadu koniecznie chciały dostać jakąś monetę. Niestety byłyśmy jeszcze przed procesem „change money good price” i jedyne co miałyśmy to korony czeskie. Paniom się korony nie spodobały i odmówiły. Przy wyjściu z lotniska zaczęłyśmy załatwiać interesy – wymieniłyśmy trochę dolarów na dobry początek i zaopatrzyłyśmy się w lankijskiego operatora telefonicznego. Wykonałyśmy kilka pilnych sprawozdawczych rozmów z Polską i udałyśmy się na poszukiwanie transportu. Jako że byłyśmy już nieco wymęczone stwierdziłyśmy, że przewieziemy się taryfą. Odcinek od lotniska do Kolombo to koło 40 km. Rozpoczęły się negocjacje. Jedni zaoferowali, że za 2600 LKR, inni, że z klimatyzacją to za 2900, potem było 2500 i 2800. W końcu mówimy do grupy trzech taksówkarzy, że albo za 2000 albo wcale (2000 LKR to 50 PLNów). No to jeden się w końcu zgodził. Wsiadłyśmy do taksówki i skierowaliśmy się w kierunku Kolombo. Po drodze różne widoki. Z jednej strony piękne palmy, z drugiej spiętrzone dość paskudne barako-budowle z przykurzonymi kolorowymi napisami. Wszyscy kierowcy jeżdżą jak wariaci trąbiąc bez przerwy (każdy powód dobry). Wokół nas setki tuk-tuków – jedne kolorowe, z ozdobami, nawet zamontowaną doniczką z kwiatkiem, inne stonowane, bez udziwnień. Po drodze można kupić wszystko – nawet pół samochodu albo ćwierć samochodu jak ktoś życzy. Występują też liczne motywy religijne – co krok jakiś posąg buddy, ale także, co dość niespodziewane dużo figurek Jezusa, w tym jedna wielka i złota, z niebieskimi chmurami w tle. Mogłaby co najmniej ze Świebodzinem konkurować.
Po dobrej godzinie docieramy na
miejsce, tj. na ulicę Rosmid albo Rosmed albo Rosmead Place. W trzech różnych
miejscach tej samej ulicy trzy różne nazwy. Tam odnajdujemy nasz Guest House. Wysiadamy,
bierzemy plecaki, dajemy panu ustalone 2000 rupii i już chcemy zadowolone się
oddalić, jak nasz kierowca zaczyna się lekko awanturować, że miało być 2500. My
mu, że nie, przecież zgodził się na 2000, a on swoje. W końcu się poddałyśmy
dostał dodatkowe 500, ale więcej się nie damy tak zrobić – jak to pewna pani
śpiewała Might trick me once. I won't let
you trick me twice.
Pokój okazał się zupełnie spoko. Jednak
zaczęło się ściemniać, więc wybrałyśmy się czym prędzej na zakupy. Okazało się,
że wylądowałyśmy w dzielnicy absolutnie nieturystycznej.
Byłyśmy jedynymi
nie-mieszkańcami, więc ogólnie wszyscy się nam przyglądali. Ale trudno. Po
kilku nieudanych próbach w końcu znalazłyśmy sklep (jutro czeka nas długa
podróż pociągiem, więc postanowiłyśmy nie ryzykować lokalnych specjałów) i zaopatrzyłyśmy
w nim w: krakersy, orzechy, sodę, colę i serek Happy Cow. Reszta była zbyt
podejrzana.
Wróciłyśmy do pokoju, ugotowałyśmy kolację – Asia zupkę chińską,
Marysia gorący kubek, zagryzłyśmy krakersem. Jutro musimy wcześnie wstać, bo
rano mamy pociąg do Nanu Oya. Teoretycznie ma pod nas o 7.15 podjechać tuk-tuk
i podrzucić nas na dworzec. Ale czy pan kierowca na pewno zrozumiał - mimo zapewnień
- nie wiemy. Dowiemy się rano.
Świetna relacja :) Pozdrowienia!
OdpowiedzUsuń