5.08 południe
Budziki nastawione na 9 zbudziły nas w miarę skutecznie. Po 30 min dobudzaniu w końcu wstałyśmy. Szybkie prysznice w obleśnej łazience i pakowanie podręcznych plecaków. Po otwarciu drzwi się nieźle zdzwiłyśmy, widok z tarasu zupełnie ładny. W nocy nic na to nie wskazywało.
Nadszedł czas na śniadanie. Zdecydowałyśmy, że spożyjemy bułki wykradzione z emirates, bo nie warto jeszcze ryzykować lokalnymi przysmakami skoro czeka nas 24 godzinna podróż. Pani zarządzająca guest housem Beach Monkey była nieco rozczarowana, że podziekowałyśmy za gratisowe śniadanie. Ale za to zamówiła nam tuktuka na lotnisko na 11.30 w przyzwoitej cenie 800 rupii. W ogóle to chyba pierwszy raz na Sri Lance widziałyśmy żeby to pani (a nie pan) prowadziła guest house.
Po dość skąpym śniadaniu wyruszyłyśmy w stronę aeroportu. Droga bardzo przyjemna. Chociaż gorąco, to wiał wiatr w tuk tuku. Na zewnątrz znajome widoki - stoiska z kolorowymi owocami, dzieci w białych mundurach, trąbiące motory, motorynki, tuk tuki i inne dziwne pojazdy jeżdżące każdy według swojego uznania. No i ten specyficzny zapach lankijski, którego zdefiniować nie umiem. Słodki, ciężki, trochę jak przyprawy, trochę jak kwiaty. Taki ichni.
Teraz oczekujemy na check in. Przed nami lot do Singapuru i pociąg do Malezji. Koło nas czekają także 3 pudła z psami w środku.
Udało się dotrzeć do Kuala Lumpur just in time (JIT). Ale o tym później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz