wtorek, 19 września 2017

Na kampusie



Nasz pobyt na uczelni trwa już kilka dni. W poniedziałek o poranku wzięliśmy udział w uroczystej buddyjskiej modlitwie. Piękna to była ceremonia. Bierze w niej udział połowa studentów (bo druga połowa się nie mieści i ma zatem taką samą ceremonię w piątki), całe grono pedagogiczne i nasza czwórka. Na początku studenci pod przewodnictwem mistrza ceremonii śpiewali, a potem była chwila medytacji - skrócona, jak odnieśliśmy wrażenie przez naszą obecność. Następnie osoba wyglądająca mi na przewodniczącego samorządu studenckiego przeczytała "ogłoszenia parafialne", a później zastępca dyrektora przywitał nas oficjalnie. Potem każdy z nas się przedstawił i wygłosił small talk do mikrofonu. 




Mimo że w ramach tego wyjazdu nie miałyśmy prowadzić żadnych zajęć, to jednak poproszono nas o przedstawienie prelekcji studentom. Zatem około 9 poszłyśmy do sali i rozpoczął się nasz wykład - opowiedziałyśmy im o Wrocławiu, o uczelni, o katedrze, a także o naszych badaniach i projektach. Byli studenci, kilku nauczycieli i wizytujący profesor z Japonii, który oczywiście robił milion zdjęć w trakcie naszych prezentacji. Później udaliśmy się na lunch. Po lunchu odbyłyśmy podróż w czasie podczas oglądania "laboratoriów". Było to interesujące doświadczenie. Można stwierdzić, że lokalni studenci znacznie dokładniej zgłębiają podstawy wykształcenia mechanicznego niż u nas. Na przykład odwiedziłyśmy laboratorium (de facto warsztat) gdzie ręcznie wykonywali młotki. Po odbyciu site visit, wróciliśmy do naszego executive guest house, gdzie zmarnowaliśmy popołudnie na drzemkę. Upał, który tu jest i zabójcza wilgotność sprawiają, że jesteśmy padnięci jak muchy. A propos owadów, to jest ich tu niezliczona ilość i różnorodność. I niestety też duże rozmiary. A także węże. 




Wtorek upłynął nam analogicznie do poniedziałku, z tym, że po lunchu dwóch towarzyszących nam nauczycieli zabrało nas na wycieczkę do pobliskiej świątyni buddyjskiej, w której jeden z nich miał znajomego. Po drodze dokonaliśmy wymiany walutowej. Jedno euro stoi za 75 ngultrumów. 


W świątyni obejrzeliśmy wszystkie pomieszczenia modlitewne - między innymi takie z drugim Buddą z Pakistanu, który podróżował przez Bhutan do Tybetu i miał interesujący wąs, wersją damską - Tarą, która ma wkrótce podobno przemówić oraz nasze ulubione, w którym siedziało kilku grająco-śpiewających mnichów i mieli złożone przed ołtarzem mnóstwo trunków. 
W tej świątyni mieszka około 180 mnichów. Standardowy dzień każdego z nich wygląda następująco - o 5:30 pobudka, następnie obrządek puja, potem sprzątanie - zajęcia - herbata - lunch - zajęcia - herbata - zajęcia - obiad - puja i na koniec dnia nauka we własnym zakresie. W klasztorze mieszkają mnisi w różnym wieku, od najmłodszych do całkiem sędziwych. Dzieci trafiają tu z trzech możliwych według mojego rozmówcy powodów - bo rodzice ich tu wysyłają, bo same chcą lub dlatego, że nie idzie im w szkole. Po zwiedzaniu zostaliśmy zaproszeni na herbatę z mlekiem i przegryzkę, która wyglądała jak faworki, tylko niesłodkie i twarde. Bardzo było miło. Gawędziliśmy sobie z naszymi przewodnikami i japońskim profesorem. 

Ludzie, których tu dotąd spotkaliśmy są przemili. Bardzo towarzyscy, otwarci i opiekuńczy. Opowiadają nam różne ciekawostki. 







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz