środa, 27 września 2017

Kraj zdobiony fallusami



Poniedziałek w stolicy zaczęliśmy od spotkania z vice rektorem. Na 10:30 przyjechaliśmy do "rektoratu". Jak zwykle wymieniliśmy serię uprzejmości i podarków, a następnie przeprowadziliśmy klasycznego small talka.



Po spotkaniu pojechaliśmy zobaczyć największy w Bhutanie posąg Buddy. Akurat tego dnia pod górującym nad Thimphu złotym Buddą zebrało się wielu mnichów żeby słuchać oralnej transmisji głównego lamy.





Następnie Samten (ksywa Identyczny) podrzucił nas do hotelu "Bhutan" (2800 za noc na os.) Udaliśmy się na grube zakupy suwenirów. Jednym z symboli Bhutanu, obok smoka i chilli jest fallus. W różnych odmianach i kolorach zdobi on domy, zwisa z gontów, występuje w postaci rzeźb oraz różnorakich figurek. 










Na straganach w Thimphu - przypominających te z naszego bożonarodzeniowego jarmarku - można się nieźle obłowić. Jest milion rodzajów obrazków, tkanin, mandali, figurek, masek, rękodzieł wszelkiej maści oraz fallusów właśnie. Ceny są bardziej niż przyzwoite, więc trudno było sobie odmówić roztrwaniania ngultrumów. 




W międzyczasie zjedliśmy momo na lunch i popiliśmy lokalnym browarem - drukiem. W kwestii alkoholi to są one w dobrych cenach i wszędzie dostępne - niejednokrotnie składane w darze posągom Buddy. W trakcie naszej podróży degustowaliśmy butańskie wino brzoskwiniowe i butańską whiskey.


Skoczyliśmy także rzucić okiem na obiekty ministerialne.





Planowanie trasy po Bhutanie musi być przeprowadzone z dużą dozą elastyczności. Oprócz opisanej w poprzednim poście problematycznej highway są i inne niespodzianki. Zgodnie z naszym planem miałyśmy 27 września wyjechać z Paro i przedostać się do Gauhati w Indiach drogą lądową. Niestety nasi gospodarze z JNEC odradzili nam ten wariant ze względu na strajki organizowane co chwilę przy granicy z Indiami. To mogłoby nas opóźnić na tyle, że groziło niezdążeniem na samolot powrotny. A niewejście na pokład na pierwszy lot kasuje w Luftwaffe również dwa następne. Przez to wszystko trzeba się było strasznie nakombinować żeby jakoś to wyprostować. W dużym skrócie, po wielu telefonach, mailach itd. udało się odwołać nasz pierwotny lot z Gauhati do Delhi (ok. 20 euro os.), kupić bilety na nowy lot z Paro do Gauhati butańskimi liniami Drukair (150 $ os.), a następnie kupić kolejne bilety z Gauhati do Delhi(ok. 100 £ os.) i jeszcze zarezerwować noclegi w Delhi w naszym Ibisie, w którym spałyśmy z Asią w lutym. Wiecznie zanikający i powolny internet nie ułatwiał sprawy. Przy okazji serdecznie odradzam korzystanie z serwisu flighttix. 

A wracając do naszych aktywności - na wtorek mieliśmy zaplanowany krótki trek do chyba największej atrakcji Bhutanu - Tiger's nest. Opuściliśmy Thimphu koło 8, potem przejechaliśmy do Paro (jakaś godzina drogi, ale wreszcie normalnej). Zaokrętowaliśmy się w Paro w hotelu Dorjee Ling (1700 za os. za noc). Rzuciliśmy rzeczy i podjechaliśmy pod trek. Tiger's nest było naszą ostatnią nadzieją na zachwyt nad Bhutanem. Do tej pory było po prostu zwyczajnie, czasem ładnie, czasem brzydko, ale nic de facto wyjątkowego. Na miejscu zwykłego turysty, który musi płacić 250$ za każdy dzień pobytu tutaj, bylibyśmy mówiąc delikatnie rozczarowani. Jakoś tego przecudownego Bhutanu, tak wychwalanego we wszelakich mediach i relacjach nie daliśmy rady dostrzec. Może te cudy kryją się gdzieś wysoko w górach. 

Trasa do Tiger's nest zajmuje niecałe 2h. Zaczęliśmy o 10:30, a pod świątynią byliśmy o 12:20. Trasa wiedzie dość stromą ścieżką nie różniącą się specjalnie od tras karkonoskich, z tą różnicą, że tu co rusz powiewają buddyjskie flagi i jest pełno śmierdzących końskich kup (bo leniwi mogą wjechać konikiem). Mniej więcej w 2/3 trasy pojawiają się schody, które wiodą w dół, a przy wodospadzie odbijają do góry, już bezpośrednio do świątyni. Przy Tiger's nest trzeba zostawić w niezamykanym schowku plecaki i w szczególności telefony i aparaty. Hajs i paszport można mieć przy sobie. Ochroniarze szczegółowo sprawdzają. Trzeba też mieć długie spodnie i długi rękaw. Wstęp kosztuje 500 ngultrumów. 









Pozwiedzaliśmy co trzeba, czyli kilka komnat z drugim Buddą z wąsem, dotknęliśmy paluchami kamienia żeby spełniły się życzenia i rozpoczęliśmy odwrót. O 14:30 byliśmy z powrotem przy samochodzie. Po powrocie zjedliśmy lunch - zamówiliśmy paneer butter masala i piwko. 


Okazało się, że dzisiaj jest "dry tuesday" i piwka formalnie pić nie można, bo gdyby do lokalu weszła kontrola to byłby mandat. Ale w miarę rozgarnięta pani zaprowadziła nas do tajemnego obskurnego pomieszczenia, w którym w ukryciu przed możliwą ingerencją władzy zjedliśmy spokojnie popijając piwkiem. Resztę popołudnia spędziliśmy kręcąc się po okolicy i eksplorując miejscowe sklepy z suwenirami.








Wieczorem siedliśmy na pożegnalne piwko z naszym Identycznym i wręczyliśmy mu pożegnalny podarek. 

We wtorek nasz szanowny kolega poleciał do Delhi, a my pokręciłyśmy się jeszcze po centrum Paro. O 13:30 przyjechała taryfa i zawiozła nas za 500 ngultrumów na lotnisko - ponoć jedno z 10 najniebezpieczniejszych na świecie. O czasie wyleciałyśmy do Guwahati.



 Na miejscu miałyśmy 3h przerwy do następnego lotu, ale czas zleciał ekspresowo ze względu na absurdalne kontrole i biurokratyzmy. Ostatnią naszą potyczką było dopłacenie nadbagażu po 300 rupii za każdy kilogram - my we 3 miałyśmy w sumie 4 nadmiarowe "kej dżi". Ale i tak trochę ich oszukałyśmy chowając parę rzeczy pod bluzy, dzięki czemu tego nie ważyli. Więc kolejne 3-4 kg jesteśmy do przodu. Wynik 1:1. 

W trakcie kontroli bagażu jeszcze jakaś nadgorliwa Hinduska przetrzepała mi wszystkie saszetki z hajsem, czepiając się nadmiaru monet: "you have to many coins maaam". Miałam może 6. Potem dalej "you have a powerbank maaam". No rzeczywiście zbrodnia. 

W końcu wyleciałyśmy do Delhi. Na nasz krótki pobyt tutaj mamy w planie dozobaczyć to, czego nie udało się w lutym. We'll see how we go.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz