piątek, 29 września 2017

Stare Delhi i wykończeniówka



Ostatni fragment naszej podróży przypada na Delhi. Wracamy dokończyć plan zwiedzaniowy, którego nie udało nam się zrealizować w lutym. 

W czwartek rano zamówiłyśmy ubera pod nasz hotel i pojechałyśmy do Starego Delhi. Koszt przejazdu z Aerocity do Old Delhi wynosi koło 250 rupii (kiedy taryfa zamówiona z hotelu około 1800). Jak nie ma dramatycznych korków to jedzie się ok. 45 min. Zajechałyśmy pod naszego towarzysza podróży i razem udaliśmy się eksplorować Stare Delhi. Wzięliśmy tuk tuka i za 150 rupii pojechaliśmy do Czerwonego Fortu. Analogiczną budowlę zwiedzałyśmy z Asią w Agrze w lutym. Trzeba sobie szczerze powiedzieć, że te dwa obiekty - niby identyczne - dzieli jednak przepaść. Gdyby ktoś się kiedyś zastanawiał, który z nich wybrać do oglądania, to bez dwóch zdań ten w Agrze. Zrobił on na nas ogromne wrażenie, podczas gdy ten w Starym Delhi bardzo rozczarował. Niby na pierwszy rzut oka są podobne - obydwa położone wzdłuż rzeki Jamuny, zbudowane z bloków czerwonego piaskowca, w środku z kolei obiekty z białego marmuru i każdy fort otoczony jest murem długości około 2,5 km. Jednak wnętrze Czerwonego Fortu w Agrze jest znacznie bogatsze, posiada więcej zabudowań, niesamowite meczety, komnaty, sale i pałace, a także oczywiście widok na Taj Mahal. Z kolei Czerwony Fort w Delhi to słabizna pod tym względem. Chyba się nasz Shah Jahan - sponsor Taj Mahalu - nie postarał tym razem. To właśnie on wzniósł Czerwony Fort w Delhi podczas swego panowania. Ta budowla miała pełnić rolę jego pałacu w jednym ze starożytnych miast Delhi, czyli Shahjahanabadzie. Z kwestii organizacyjnych to wejściówka kosztuje 500 rupii.








Następnym punktem naszego programu był największy meczet w Indiach, czyli piękny Jama Masjid - rownież wzniesiony przez Shah Jahana. Najpierw chcieliśmy do niego przejść na piechotę, ale przedzieranie się przez tłum ludzi wijących się w każdą możliwą stronę brudnymi chodnikami w strasznym upale nieco nas zniechęcił. Wzięliśmy więc kolejnego tuk tuka za 100 rupii i podjechaliśmy pod meczet. Zrobiliśmy sobie krótką przerwę w pobliskim hotelu na coś do picia i ochłodzenie i poszliśmy do meczetu, do którego można wejść trzema bramami. Wstęp z aparatem 300 rupii (bez aparatu teoretycznie za darmo). Meczet z dwoma ponad 40 metrowymi mineratami, jak można się spodziewać znając już trochę gust Shah Jahana, jest zbudowany z czerwonego piaskowca i białego marmuru. Na dziedzińcu mieści się 25 000 osób. Na mnie zrobił wrażenie, w przeciwieństwie do Czerwonego Fortu.







Po zwiedzaniu pojechaliśmy tuk tukiem za 200 w okolice hotelu naszego kolegi żeby coś zjeść. Jazda była hardcorowa, chociaż w tempie ślimaczym - upał ponad 35 stopni, smród, masakryczny tłok, kurz i piski klaksonów. Ale co by nie mówić ma to swój swoisty urok. Po drodze oglądaliśmy tętniące życiem - Stare Delhi. Trudno pojąć, że w naszych czasach tyle milionów ludzi żyje w takich warunkach i w taki sposób. Chyba takiego sajgonu jeszcze w Azji nie widziałam. Poniżej kilka poglądowych fot z tuk tuka.









Zjedliśmy na obiad pyszny paneer butter masala z garlic naanem, a potem próbowaliśmy wrócić do Aerocity. Uber przyjechał po 40 minutach, potem przez korki i złapanie gumy jechaliśmy grubo ponad 1,5h. Śpimy kolejny raz w hotelu Ibis w Aerocity, czyli bardzo blisko lotniska. Możemy spokojnie polecić tę miejscówkę. Nie ma się do czego przyczepić. W piątek rozpoczynamy odwrót do domu.


A podsumowując wyjazd do Bhutanu to nasuwa się kilka obserwacji. Po wizycie w Starym Delhi to spokojne Królestwo Smoka może faktycznie wydawać się rajem. Jednak uwzględniając kwestię obowiązkowej opłaty 250$ za każdy dzień, to jednak pozostaję przy swoim zdaniu, że wizyta w tym kraju nie jest warta takich pieniędzy. Oczywiście jest kilka wspaniałych aspektów Bhutanu - naprawdę przemili i zawsze i wszędzie uśmiechnięci ludzie (tak bardzo i naturalnie przyjaznych jeszcze nigdzie nie spotkałam), piękna architektura, zabawne fallusy i dodające klimatu narodowe stroje. Ale to by było na tyle. Poza tym kraj ten specjalnie niczym się od innych nie wyróżnia, no może jeszcze poza powszechnym i wyglądającym na szczere (ale nie wiadomo czy z przekonania, czy przymuszenia) uwielbieniem dla rodziny królewskiej. Wszędzie, dosłownie wszędzie, wiszą portrety króla (obecnego, ale dodatkowo też jego poprzedników). Piąty król z dynastii Wangchuck to Jigme Khesar Namgyel Wangchuck. Panuje od czasów abdykacji ojca, czyli od 2006. Jego żoną jest Dziecyn Pema (jak pięknie). Mają jedno dziecko - oczywiście następcę tronu. Ich portrety wiszą praktycznie w każdym miejscu - na uczelni we wszystkich salach, w sklepach, hotelach, restauracjach, urzędach, bankach itd. Różnią się konfiguracjami - sam król, król z żoną, król z żoną i synkiem, król z ojcem, król obok ojca, kilku poprzednich królów obok siebie. Jak któregoś wieczoru siedzieliśmy z Identycznym i chcieliśmy mu nalać coli do kubka - otrzymanego w ramach podarku z JNEC - z nadrukowanym wizerunkiem pary królewskiej, to się zmieszał i powiedział, że nie może z tego pić. Także tego. Kwestia strachu, czy szacunku? Nie wiemy.

Społeczeństwo jest mało wykształcone, przemysł nierozwinięty, ale w tych warunkach geograficznych nie ma się co dziwić. Przerwy w dostawach prądu są na porządku dziennym, dostęp do internetu ograniczony. Drogi (a właściwie droga) we wschodniej części kraju fatalna. Edukacja i opieka zdrowotna są darmowe, ale na niezbyt wysokim poziomie. Obowiązkowa nauka obejmuje 10 lub 12 lat. Potem można zrobić dodatkowe 2 lata na uczelni wyższej (dyploma) lub 4 lata (tytuł bachelora). Z poważniejszymi problemami zdrowotnymi lepiej udać się do Indii. 

Z wyjątkiem bogatej rodziny królewskiej, to zwykli ludzie delikatnie mówiąc raczej nie pławią się w luksusach. Dominującą religią jest buddyzm i może stąd u mieszkańców taki pozytywny stosunek do życia. 

Na zakończenie parę słów o kuchni butańskiej. Zdecydowaną podstawą jest ryż - na śniadanie, lunch i obiado-kolację. Do ryżu serwowana jest często narodowa potrawa Bhutanu, czyli ema datshi: chilli & cheese - ser domowej roboty z krowy lub jaka i papryczki. Dość popularne są też placko-naleśniki z mąki gryczanej. Z mięs najczęściej występuje wołowina lub kurczak. Do ryżu są podawane najczęściej jakieś gotowane warzywa i dal. I to w różnych zestawieniach, wariantach i kolejności składało się na nasze wyżywienie przez prawie dwa tygodnie pobytu w Bhutanie. Ogólnie jedzenie jest dość smaczne i dość ostre. 

Językiem narodowym Bhutanu jest dzongha, chociaż w szkołach dzieci uczą się po angielsku. Nauczyliśmy się kuzu zangpo - cześć, kuzu zangnpo la - dzień dobry, kadrinczi la - dziękuję, i na koniec la so, czyli takie pożegnanie. 

Na koniec zdjęcie z jednego z butańskich sklepów. Do indywidualnego przemyślenia.

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz