poniedziałek, 25 września 2017

Butańska highway



W piątek rano opuściliśmy Sherubtse College i następne 3 dni spędziliśmy pokonując jedyną możliwą drogę wewnątrz Bhutanu prowadzącą z Deothang - położonym przy południowej granicy Bhutanu z Indiami - do Thimphu, czyli stolicy kraju. Alternatywną trasą byłoby przekroczenie granicy z Indiami w Sandrup Jongkhar i przejazd przez Indie, a następnie ponowny wjazd do Bhutanu w Phuntsholing i przejazd do Thimphu. Ten manewr wymaga jednak posiadania wizy wielokrotnego wjazdu do Indii, a takowej niestety jedno z naszej czwórki nie miało. Generalnie taka trasa jest co najmniej dwukrotnie szybsza i bardziej bezpieczna, ale omija de facto kraj naszej destynacji. Summa summarum nie mając wyboru przejechaliśmy praktycznie przez cały Bhutan. W piątek w planie było pokonanie trasy z Sherubtse College przez Trashigang, Mongar, Ura aż do dystryktu Bumthang. Mieliśmy spać w tradycyjnej wiosce, w tradycyjnym stylu i w tradycyjnym domu. Tak też było. Jedyna różnica była taka, że mieliśmy planowo jechać 9h a wyszło 17h.
Butańska highway to niezłe przeżycie. Nazwa highway nikogo nie powinna zwieść. Prowadzi nad przepaściami, niejednokrotnie jest pokryta grubą warstwą błota, w którym niezwykle łatwo jest się zakopać. O 18 robi się ciemno i pózniej jedzie się już w kompletnym mroku. Dodatkową atrakcją jest pojawiająca się gęsta mgła i zagrożenie zejścia lawiny błotnej. Ogólnie kwestia gładkiego przejazdu jest obarczona znacznym ryzykiem, a precyzyjna estymacja czasu przejazdu zasadniczo niemożliwa. 








Ponadto obecnie cała highway jest poszerzana, więc poszczególne odcinki bywają pozamykane. Zatem w piątek było nam dane też doświadczyć zamknięcia drogi na prawie 2 godziny przed Mongarem. A w zasadzie to ona jest głównie zamknięta, a tylko na krótkie okienka transferowe otwarta. My czekaliśmy od 8:20 do 10:30. Tylko publicznych autobusów te blokady nie obowiązują. W trakcie czekania jedzone było śniadanie oraz rozgrywane były partyjki tysiąca.



Jak zdjęli blokadę z drogi to pojechaliśmy do Mongar, gdzie zjedliśmy lunch. A potem spędziliśmy milion godzin w samochodzie. Najwyższym punktem na trasie była przełęcz na 3750 m n.p.m., którą pokonywaliśmy zupełnie po ciemku. Przed północą zajechaliśmy do wioski, w której homestay oferowała rodzina żony naszego opiekuna i kierowcy w jednym. Na początek rozlokowali nas w dwóch izbach. My dostałyśmy taką z trzema materacami i kotarą. Potem poszliśmy zjeść kolację. Na początek wywaliło prąd, a potem do pokoju wleciał nietoperz. Do kolacji podali nam lokalny trunek - arę. O zapachu ohydnego bimbru. Podaje się go albo z jajkiem albo bez niczego. 




Następnego dnia mieliśmy trochę luzu. Był to dzień szczególny gdyż Butańczycy obchodzą święto "Blessed Rainy Day". Rano poszliśmy zatem obejrzeć jak się bawią. Urządzali między innymi zawody w łucznictwie albo darcie. Bardzo było miło. Za nocleg zapłaciliśmy według reguły co łaska (w naszym przypadku było to 500 ngultrumów od głowy z jedzeniem). Następnie opuściliśmy wieś rodzinną żony Samtena i pojechaliśmy w stronę Jakaru. 






Po drodze zajrzeliśmy do świętobliwego Burning Lake, czyli w zasadzie rzeki, której fragment nazywają jeziorem. Zajechaliśmy koło 13 do hotelu yu-Gharling Resort Bumthang - bardzo zresztą porządnego i z ogromnymi pokojami (ok. 2000 za noc od osoby z discountem, bez jedzenia). Po zaokrętowaniu poszliśmy na rekonesans po okolicy. 

Dolina w Bumthangu, w której byliśmy przyrównywana jest do Szwajcarii. Nam bardziej przypominała Karkonosze. W sumie nic poza piękną architekturą jej nie wyróżnia - podobnie jak całego Bhutanu.

Poszliśmy do centrum, zjedliśmy lunch, a potem odwiedziliśmy świątynię położoną na wzgórzu i pobliskie krajowe lotnisko Bathpalathang, z którego można dostać się do Paro. Pod wieczór wróciliśmy do hotelu.





Następny dzień zaczął się o 6, potem śniadanie o 7 i wyjazd koło 8. Koło 12:30 dojechaliśmy do Trongsa, gdzie zjedliśmy lunch. Trongsa było kiedyś uważane za stolicę Bhutanu. Znajduje się tam chyba największy budynek administracyjny Bhutanu.


 Niewiele dalej na trasie zeszła błotna lawina na highway i zablokowała naszą dalszą jazdę. Jak już się w zasadzie zdecydowaliśmy, że nie przejedziemy, że trzeba wracać 6h do Jakaru i kupować bilet do Paro, okazało się, że chyba jednak damy radę. Pojechaliśmy więc dalej. Droga nie miała końca, jechaliśmy po ciemku na zmianę albo w totalnej mgle, albo w głębokim błocie. Z okien samochodu mogliśmy rzucać okiem na krawędzie przepaści oddalonych momentami o centymetry od kół naszego samochodu. W końcu, po 16 godzinach jazdy, w nocy, dotarliśmy do upragnionej stolicy - Thimphu. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz