Wczasy się kończą, ale jeszcze kilka dni przed nami. Podróż z Port Barton do Puerto Princesa przebiegła dość płynnie. Wyjazd z jedynie półgodzinnym poślizgiem, więc całkiem w normie. Po drodze kilka przystanków. Ubawił nas niezmiernie kierowca naszego vana - na oko miał jakieś 12 lat, był mały i okrągły, ale udawał wielkiego gangstera - miał do tego odpowiednie akcesoria, m.in. czapkę z napisem BOSS oczywiście złotym i na początku trasy puścił na cały regulator czarną muzę w vanie. Jednakże jego groźna poza zdała się na nic kiedy zrobił sobie przystanek na batonika, a jego równie dorosło wyglądający pomocnik od bagażów kupił sobie loda, którego następnie zamaszyście ciamkał, a pod koniec trasy czarne przeboje zamieniły się w rzewne piosenki, którym nasz (naszym zdaniem) nieletni kierowca wtórował. Po drodze mieliśmy przystanek na głównym terminalu w Puerto Princesa.
A potem kierowca z pomocnikiem zawieźli już tylko nas dwie w okolice lotniska do naszego guest housu. Lokal noclegowy był o dziwo bardzo przyzwoity. Jedyną niegodogność stanowiły komary, więc po raz pierwszy na tym wyjeździe rozwiesiłyśmy nasze moskitiery. Oczywiście patentem "trust me, I'm an engineer" - na bandażach, które jednocześnie posłużyły jako sznur do szuszenia ubrań z Port Barton (bo tam one za nic w świecie wyschnąć nie chciały).
W okolicy naszego noclegu nie było nic oprócz lotniska. Tylko typowy azjatycki syf. Ledwo znalazłyśmy cokolwiek co nadawało się do zjedzenia, bo wszędzie indziej był strach. Natomiast odkryłyśmy skandalicznie tani rum. Butelka 0.25 kosztuje 36 php, czyli na nasze niecałe 3 zł. 0.375 za 48 php, czyli niecałe 4 zł. I tak nie wolno nam więcej przewozić, więc każda z nas zainwestowała w taki oto 1 litrowy zestaw będący równowartością ok. 10 zł:
Żeby nie przywozić kota w worku zrobiłyśmy też wieczorną degustację. A kolejnego dnia pobudka o 4.50, ogarnięcie się i przejazd trycyklem na lotnisko. Byłyśmy punktualnie o 6. W trakcie odprawy złodzieje z Air Asia wykryli u nas nadbagaż i chcieli dopłaty po 1000 php. Oczywiście natychmiast zrobiłyśmy odpowiednie przepakowanie i już było dobrze. O 9 lądowanie w stolicy. Przechytrzyłyśmy wszystkich czekających w 30 osobowej kolejce po taryfę i wsiadłyśmy do takiej, z której ktoś wysiadał. Za 300 php zawiózł nas pan do naszej "rezydencji" - Leesons Residence. Jak zwykle w jakiejś obskurnej dzielnicy. Żeby nie marnować dnia poszłyśmy na zwiedzanie. Pierwszy raz wsiadłyśmy do jeepneya i pojechałyśmy w kierunku Intramuros - coś na kształt starego miasta. Są tu naważniejsze zabytki i chyba śmietanka akademicka. Jako że w stolicy znajduje się 18 uniwersytetów i mnóstwo instytutów naukowych - np. Międzynarodowy Instytut Ryżu, czułyśmy się jak ryby w wodzie. Przed samym wejściem w strefę zwiedzania zaatakował nas rowerowy przewodnik - że on nam wszystko pokaże za 300. My mówimy, że dziękujemy, bo chcemy iść na nogach zwiedzać. Ale on nie odpuszczał. Szedł za nami chwilę, mówi, że nas obwiezie za 200 (16 zł). Sęk w tym, że naprawdę chciałyśmy iść same, ale przy tak zacnej ofercie żal było odmówić. I tak nasz samozwańczy przewodnik woził nas po Intramuros przez bite półtorej godziny. I jak wrażenia? No cóż... Manila piękna nie jest, to wiadomo było od razu. Cześć zabytkowa też do powalających nie należy. Poniżej załączamy widokówki ze zwiedzania.
Po części zwiedzaniowej chciałyśmy pojechać na cmentarz chiński, który opisany jest jako jedna z ważniejszych tzw. must see stolicy. Jakaś starsza pani zagaiła do nas, kiedy pytałyśmy kogoś tam o drogę i powiedziała, że ona w tę stronę jedzie i żebyśmy poszły za nią. No to poszłyśmy. Pytała po drodze po co my na ten chiński cmentarz i na co. I stwierdziła, że to bardzo dziwny pomysł. Że może byśmy zamiast tego do chinatown. W sumie nie bardzo wiedziałyśmy co zrobić, bo faktycznie, może pchać się przez pół przysłowiowego (kilkunastomilionowego) miasta na jakiś cmentarz, na którym nie wiadomo co jest to bez sensu. Poinstruowała nas, że mamy wysiąść z jeepneya na Quiapo. Ale, że tam jest bardzo niebezpiecznie i mamy od razu podejść do jakiegoś policjanta i żeby on nam wytłumaczył dalszą drogę. Mówiła, że jej tam ukradli kolczyki, że to bardzo nieciekawa część miasta. No to ja w tym momencie od razu zegarek schowałam, ale i tak zrobiło nam się jakoś tak nieswojo. Pani podziekowałyśmy, wysiadłyśmy, znalazłyśmy policjanta, a on nam mówi, że stąd do chinatown jest 10km. No i zaczęłyśmy kalkulować, że nim dojedziemy, nim pochodzimy to się zrobi późno, a jeszcze trzeba jakoś wrócić. Po co kusić licho. Więc zrobiłyśmy odwrót do naszej dzielnicy. I spędziłyśmy parę godzin na wałęsaniu się po kwadracie w okolicach naszego hostelu. Tu gdzie mieszkamy jest wyjątkowo obskurnie, a podobno nie jest to najgorsza z dzielnic. Ogólnie brud, smród (dosłownie) i ubóstwo. Nawet nam ochroniarz jakiś zwrócił uwagę, żeby nie wyciągać aparatów, bo ukradną. No to wałęsałyśmy się ostrożnie po straganach, sklepikach, poszłyśmy coś zjeść, co okazało się wyjątkowo trudnym zadaniem. Niestety wokół tylko klasyczny azjatycki szajs, więc się niezbyt nie obłowiłyśmy. Rację mają wszyscy ci, którzy twierdzą, że Manila to paskudne miasto. Bo jest paskudna. Dobrze, że skróciłyśmy nasz pobyt tu z 2 dni do 1, nawet kosztem jednego zmarnowanego biletu lotniczego. A, że nie dotarłyśmy do chinatown, to nic straconego, jutro w końcu cały dzień będzie w jednym wielkim chinatown. Pobudka o 3.30 i opuszczamy Filipiny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz