
No i jesteśmy na Filipinach. Teraz czekamy na ostatni lot transferowy i jak wszystko dobrze pójdzie to po południu będziemy na wyspie Bohol.
Wczoraj lot się trochę opóźnił i wylądowałyśmy przed 1 w nocy w stolicy. Wymieniłyśmy rozruchowe dolary po całkiem przyzwoitym kursie i stoczyłyśmy jak zawsze przegraną walkę z taksówkarzami. Ominęłyśmy pierwszych taksówkarzowych naciągaczy czających się zaraz przy wyjściu z lotniska. Podeszłyśmy do pań taksówkarek stojących nieco dalej. A one zaśpiewały nam 850 php i mówią, że ta cena musi być, bo to bezpieczna taksówka, a inne są niebezpieczne. Dobra dobra, ale w tej cenie to był nasz nocleg. Sprawdziłyśmy, że z lotniska do naszego hotelu najbardziej okrężną drogą jest 7 km i 15 minut, więc nie mogą nas aż tak robić w ... bambuko. To poszłyśmy do żółtych taksówek, które są podobno najbardziej opłacalne, bo jeżdżą wg taksometru. Tam cała procedura - podejście do biurka stojącego koło kolumny taksówek, tam pan i jego trzech asystentów. Wypisali nam kwit na jazdę. Kwit podpisałyśmy i można jechać. Wsiadamy a pan chyba miał w dupie procedury i taksometr i zaczyna własne negocjacje, bo to niby jego ostatni kurs itd.itp. Powiedział, że nas zawiezie za 400, ja niestety za szybko powiedziałam, że za 300 a on się ochoczo zgodził. Czyli znowu nas zrobili. Ale byłyśmy już tak padnięte, że nam było wszystko jedno. To na nasze 24 zł, więc jak taki tiger z rynku do domu.
Zajechałyśmy, wzięłyśmy pokój, dokupiłyśmy opcję z łazienką. Idziemy na górę a tam doublebed. Fajno fajno, ale jadnak chciałyśmy się porządnie wyspać. No to na dół i zmiana. Przyszedł chłopaczek rozsuwać łóżka. Ale nie dał dodatkowych prześcieradeł do przykrycia. To go poprosiłyśmy żeby doniósł. Doniósł. Ogarnęłyśmy się, zrobiła się 3 w nocy, więc najwyższa pora spać. Już miałyśmy wskakiwać do łóżek, gdy nasze nazbyt wnikliwe oczy spostrzegły obleśne czarne włosy na "świeżych" prześcieradłach. 1 lub 2 mogłyby sugerować, że pochodzą od obsługi, ale to co tam było świadczyło jednoznacznie o statusie "używane". Do tego przez kogoś włochatego. Pysznie.
Na szczęście jesteśmy na takie coś przygotowane i wyjęłyśmy nasze własne śpiworo-prześcieradła zakupione po traumatycznych przeżyciach w Kuala Lumpur. Można było w końcu zasypiać. Szło opornie, bo gorąco mimo niby działającej, warczącej klimy. Za oknem hałasy, ale w końcu padłyśmy. Rano oczywiście był problem żeby wstać, ale o 8.30 się zwlekłyśmy. Potem prysznice, śniadanie plus kawa-lura. Zestaw omlet z szynką, serem i pieczarkami, a do tego dżem. Co kraj to obyczaj. Potem zamówiłyśmy taryfę. Poszło sprawnie i mimo małego korka dojechałyśmy na lotnisko nawet przed czasem. Po drodze miałyśmy okazję obczaić tzw. jeepneye -pozostałości po Amerykanach.
Było za wcześnie na normalny check-in, ale tu jest rozwiązanie. Można podejść do maszyny, która robi check-in, a potem nadać bagaż na osobnym stanowisku do drop-offu. Maszyna bardzo nowoczesna, ale przecież jesteśmy w Azji. Więc przy samoobsługowej maszynie stoją 2 panie i obsługują tę maszynę za Ciebie. Czyli i jest praca i jest nowocześnie. Z boarding passami nadałyśmy bagaż i po małym spacerze wokół terminala poszłyśmy pod gate. Kupiłyśmy karty do telefonu z internetem, więc jak będzie zasięg, to może nas nie odetnie od świata. I coś na ząb - chicken siopao. Życzymy sobie miłego lotu i pozdrawiamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz