poniedziałek, 8 lutego 2016

Droga do El Nido i rekonesans





Meldujemy się z El Nido na Palawanie. Wczoraj, po locie, udało się zorganizować vana do El Nido, o 15.30 juz czekałyśmy gotowe do wyjazdu, tak jak 4 inne osoby (600 php od os.) Mieliśmy jechać już zaraz. Po chwili jednak o 16. Zaczęło przybywać więcej chętnych na transport. W końcu już przestaliśmy się mieścić w 1 vanie. Zaczęli przygotowywać drugi. W końcu w 6 osób (bladolicych) upakowaliśmy i pojazd ruszył. Ale nie na długo. Po 5 minutach stanął i stoi. Sposobem azjatyckim kierowca uznał, że poczeka aż mu się van zapełni na full. No i tak dopakowały się w końcu jeszcze 4 osoby. To już w 10 plus kierowca wyruszyliśmy w długą, nudną i wyboistą drogę przez cały Palawan aż na północ. Około 270 km, 5,5 h jazdy, w tym postój 20 minutowy w obskurnej budzie przez drodze. Szybko się zrobiło ciemno, ale kiedy jeszcze coś było widać, to rzucała się w oczy wspaniała zieloność wyspy.

Zajechaliśmy o 22. My jako jedne z nielicznych miałyśmy rezerwację, inni dopiero musieli szukać. Nie ma czego zazdrościć, bo to szczyt sezonu. Jak jadłyśmy kolację, to widziałyśmy współpasażerów odbijających się od kolejnego pełnego hotelu.

My śpimy w Leonidasie. Nasz domek sam w sobie jest w miarę ok. Nie ok ma na pewno łazienkę, a zasadniczo podłogę. Jest tak sprytnie zaprojektowana i wykonana, że cała woda spod prysznica spływa pod drzwi, a nie do kratki. Dzięki temu mamy non stop bajoro, a jak dorzucić piach z plaży to robi się już w ogóle cudownie. Drugi minus domku to jego lokalizacja, jest upakowany z paroma innymi na mikro przestrzeni - między domkami jest może po pół metra odległości. Więc otoczenie średnie, ale nikt tu nie przyjechał siedzieć w bambusowej chatce. No i jeszcze kokroczes na dokładkę na ganku.

Ale nie ma co marudzić, bo ogólnie jest tu super. Rano, po śniadaniu, poszłyśmy obczaić plażę i pozałatwiać interesy. I jest całkiem fajnie.




To ścieżka, po której jeżdżą motory non stop - w nocy też. Razem z kogutami, psami i upałem są winne mojej kolejnej bezsennej nocy. Człowiek ma wrażenie, że ten motor wjedzie prosto w głowę, bo droga jest przy samej tylnej ścianie domku.



Tu domek i przykład jak jest wszystko poupychane. Chyba ktoś był fanem gry tetris.



Po krótkim spacerze poszłyśmy do Greenviews Resort (wersja El Nido). To ośrodek - domki plus restauracja plus wycieczki - który odkrył pan Leszek Sawicki, a był w nim też w 2011 mój tato. I bardzo polecał. Nie ma się czemu dziwić. Niestety już w nim nie było miejsc, ale załapałyśmy na wersję w Port Barton, do której zmierzamy w dalszej kolejności. Przyszłyśmy zagadać, czy da się zorganizować przejazd do Port Barton 11.02 i jakąś Island hopping. Wszystko da się. Transport załatwiony (800 php od głowy). Wycieczka jutro, napiszemy jak będziemy po. Tak nam się tam spodobało, że po plażowaniu (wytrzymałyśmy 1,5 h na słońcu i wyglądamy jak różowe świnki) wróciłyśmy tu na lunch. I potem jeszcze na kolację. A jutro jemy tu śniadanie :)




Na lunch fishcurry z makreli - pycha.


Po lunchu schowałyśmy się już w cieniu z lekturą. 



Popołudniową rozrywkę stanowił umówiony rano masaż wszystkiego za 500 php (czyli jakieś 35 zł). 1 h 20 min super relaksu. Oni wiedzą co robią, a nie jak u nas czasem się trafi jakieś mazianie olejem za nie wiadomo jakie pieniądze.




Po masażu niczym nowo narodzone, ale dalej nazbyt różowe, poszłyśmy na kolację. Bardzo klimatycznie - na plaży, z muzyką na żywo (na szczęście nie żadne durne karaoke), ze świeżymi rybami, krewetami i mięsem z gryla. Przed nami zachód i przypływ. 







Trochę niezbyt się najadłyśmy tymi schrimpami, ale i tak było dobre. Teraz siedzimy sobie jeszcze w Greenviews i optymalizujemy nasz plan podróży. Mamy nowy lot i wszystko się już ułożyło (chyba) jak należy. 










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz