
Dzisiaj zaplanowałyśmy klasyczny rest day, czyli robienie niczego. Nie nastawiłyśmy budzika, więc wstałyśmy koło 10. Obudziła nas potworna muzyka, która towarzyszyła nam do końca dnia. Okazało się potem, że jakaś zorganizowana wycieczka Filipińczyków przyjechała autokarem do bambusowej chatki na naszej plaży i cały dzień świętowali katując przy tym nasze uszy karaoke. Jakaś samozwańcza gwiazda wyła do mikrofonu przez kilka bitych godzin (podejrzewamy, że to były jej urodziny i prezentem było to, że wszyscy goście wytrzymają słuchanie tego miauczenia). Słychać ją było w promieniu kilku km. Męczyła wszystkie "przeboje" a najbardziej przykładała się do Celine Dion i Whitney Houston. No więc tej miłej Pani zawdzięczamy bolące uszy (tutaj próbka https://youtu.be/fwoRkqoSCHE ).
A dzień w sumie udany na wpół. Plaża sama w sobie paskudna, więc wiemy już gdzie nie polecać spędzania czasu na wyspie Bohol. Dzień zaczęłyśmy od śniadania - trzeba było poczekać na nie 40 minut. Było bardzo takie sobie. Potem poszłyśmy na plażę. No i tu było niefajno. Brudno, śmieci, woda-zupa ciepła tak, że żadnej ochłody nie dawała. Wytrzymałyśmy na tym skwarze może godzinę. Jeszcze naszą decyzję o ucieczce przyspieszyła banda chłoptasiów (na oko późna podstawówka), którzy siedli koło nas i zaczęli się gapić. Najpierw dwóch. Potem czterech. Pięciu. Jak do tego przyszedł ich starszy kolega i zrobił fotę naszym tyłkom, to się wku...rzyłyśmy i poszłyśmy do pokoju. Obczaiłyśmy gdzie tu jest jakiś market i poszłyśmy na zwiedzanie okolicy.
I ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że jest tu bardzo ładnie (poza plażą). Poszłyśmy do miasteczka Loay. Po drodze palmy, kozy, rozklekotane chatki, trochę chmur, ale ulewa przeszła bokiem.
Po jakichś 30 minutach dotarłyśmy. No i problemik. Targu niet.
Naszym oczom ukazał się "market under construction". No nic. Poszłyśmy dalej, bo chciałyśmy zakupić trochę owoców. Okazuje się, że to wcale nie takie proste. Było tylko trochę zgniłych bananów. Mijałyśmy sklepy z różnym asortymentem, ale owoców nie ma. W końcu zagadałyśmy do jakiegoś dziadka, który zaznaczył, że jest real Philippino (tak jakby inni byli fake Philippino), no i nam powiedział, że turyści nie wiedzą, ale targ przeniesiony jest na czas remontu do portu. To poszłyśmy do portu.
Udało się nabyć 4 mango i 4 banany. I to był nasz tłusty czwartek.
Potem wróciłyśmy sobie spacerem do naszego przybytku. Pierwszy raz w Azji spotkałyśmy się z durnym zachowaniem typu arabskiego - czyli cmokanie, gwizdanie i inne równie głupie zaczepki. Wnerwiające jest to strasznie. Jednak co zrobisz jak nic nie robisz.
Teraz czekamy sobie na kolację. Zamówiłyśmy chopsuey i pancit canton. Wiemy już, że w naszym lokalu podanie jedzenia (niezależnie od jego rodzaju) trwa prawie godzinę. Więc podczas oczekiwania degustujemy San Miguela grande. Jutro mamy chyba wycieczkę. Wysłałyśmy smsa do naszego wczorajszego kierowcy trycykla czy przyjedzie jutro o 8 żeby nas zabrać na objazdówkę po atrakcjach Boholu. Odpisał ok, więc chyba załatwione. Okaże się jutro.
Przyszło po 1,5 h.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz