piątek, 6 września 2013

Słonie słonie słonie






6.09
Żeby nie było tak łatwo trochę dzisiaj popiszemy. Na wstępnie jednak, korzystając z tego jakże nowoczesnego źródła przekazu, najlepsze życzenia urodzinowe mojemu Tacie składam ja – Marysia. Asia się podłącza.
Po wyjeździe spod Adam’s Peak rozpoczęłyśmy 5 dniową wycieczkę zorganizowaną. Wszystko załatwiłyśmy jeszcze z Polski przez biuro Autumn Lanka Travels. Po wymianie rozlicznych maili ustaliłyśmy z mister Amalem Indiką (któremu notabene nadałyśmy brzydki pseudonim, ale nie napiszemy jaki) szczegółowy plan wycieczki (stanęło na 620$ za całość + 105$ na wstępy). Zgodnie z nim zaliczyłyśmy Kandy – czyli Świątynię Zęba Buddy i ogród botaniczny. Dzisiaj rano opuściłyśmy Kandy i wyruszyłyśmy w dalszą trasę. Ale o tym za chwilę. Wczoraj wszystko przebiegło dość sprawnie, ale jak zwykle pojawiły się jakieś oszustewka. Zgodnie z umową miałyśmy mieć kierowcę-przewodnika. Pod pojęciem przewodnika rozumiemy osobę, która na przykład opowiada różne ciekawostki, ewentualnie oprowadza, może zdradza trochę historii. Jednak okazuje się, że to tak  nie działa. Nasz niby-przewodnik, jeśli się go o coś konkretnie nie zapyta, sam z sienie nie mówi nic. A jak już się go zapyta, to odpowiada dość pobieżnie i nie kontynuuje tematu. Jak zajechaliśmy pod Zęba, zostawił nas pod bramą. Kupiłyśmy bilety (wejście 1000 LKR), zaraz podszedł do nas jakiś oprowadzacz w białej koszuli i ze szczegółami pokazał nam całą świątynię. Tak jak powinno być. Nawet miałyśmy to szczęście, że faktycznie udało nam się zobaczyć ząb schowany pod siedmioma bogato zdobionymi kopułami, który normalnie jest za zamkniętymi drzwiami. Po obejrzeniu obiektu oprowadzacz zaczął się z nami żegnać. Ładnie mu podziękowałyśmy (naiwnie licząc na to, że jego usługi są w cenie biletu – oczywiście nie były). Upomniał się o napiwek, jak dostał powiedział, że za mało - trzeba było dołożyć. Pięknie. Generalnie lekko nas to zdenerwowało, nie kwestia pieniędzy samych w sobie, bo to kokosy nie były, ale to, że znowu nas kantują (my nazywamy to inaczej, ale na bloga to określenie chyba się nie nadaje). Po wizycie w świątyni pytamy się naszego kierowcy pseudo-przewodnika o co tu znowu chodzi. Przecież to on nas powinien oprowadzać, bo za to mu zapłaciłyśmy, a nie jakiś obcy facet. On nam na to, że na Sri Lance jest takie nowe prawo (zwalczające bezrobocie), zgodnie z którym w obiektach z listy UNESCO oprowadzać mogą tylko specjalni przewodnicy, a pozostali nie mogą. I wcisnął nam telefon do mister Amala. Mister Amal coś tam zaczął się tłumaczyć, generalnie ustaliliśmy, że od teraz kierowca zacznie w końcu mówić. Nie zaczął.
Potem zawiózł nas do ogrodu, w którym fajne były wielkie bambusy, palmy, miliony nietoperzy i to chyba by było na tyle. Orchidee takie jak u nas na Solnym. A pozostałych kwiatów za dużo nie było. Ale marudzić nie będziemy. Następnie wizyta po suweniry – zakupiłyśmy trochę batikowych obrazków, maski, spicy herbatę, Asia jedwabne szaliki, Marysia jakąś spódnicę. Trafiłyśmy też do szamana od ajuwerdy, od którego za special price for you madame kupiłyśmy jakieś specyfiki kosmetykowe. Zobaczymy co te cuda zdziałają. Ze wszystkimi dla zasady targowałyśmy się jak stare przekupy. A co. Niech mają. Potem wymieniłyśmy kolejną porcję dolarów, zajechałyśmy pod jeszcze jedną świątynię i nastał wieczór.
W hotelu zjadłyśmy absurdalną kolację – spaghetti bolognese. Typowe lankijskie danie. Przy posiłkach coraz lepiej uczymy się rozumieć miejscowy dialekt. Np. wiadomo już, że jak kelner mówi coś co w normalnych okolicznościach zrozumiałabym jako „fisherman” oznacza „finished madame?”. A jak pan kelner mruczy coś w stylu „can I clever it?” to chodzi mu o to czy może zabrać talerze. Możliwe, że za kilka dni będziemy się już zupełnie dobrze rozumieć.
A dzisiaj nastał wyczekiwany dzień. Rano pojechaliśmy do spice garden. Tam miejscowy znachor oprowadził nas po ogrodzie pokazując jak rosną goździki, jak cynamon, pieprz, wanilia, kakao, imbir, szafran, sandały (czy tam drzewo sandałowe) i różne inne. Przy tym mówił jakie każda roślina ma zastosowanie w lecznictwie i jakich to cudów nie czyni. Potem jego dwaj jak to określił „studenci” zrobili na nas masaże. Na zakończenie zobaczyłyśmy jaką mają ofertę. Ale, że już się obłowiłyśmy dzień wcześniej na bazarze (za mniej więcej 10-krotnie niższe ceny) to podziękowałyśmy i odjechałyśmy w kierunku najważniejszego punktu programu – Pinnaweli. W Pinnaweli jest Sierociniec dla słoni (Elephant Orphanage). Wstęp od osoby 2000 rupii, można dodatkowo wykupić karmienie małego słonia mlekiem za 250, co oczywiście ochoczo zrobiłyśmy. Zajechaliśmy na miejsce koło 11, w tym czasie słonie już wesoło taplały się w rzece  - dotarliśmy na czas kąpieli. Stado około 30 słoni, słonic i słoniątek stało sobie na brzegu rzeki. Część słoni dokazywała próbując trąbą wykraść od oglądających jakiś smakołyk, część po prostu dostojnie stała nie zwracając na nic uwagi, a część, w szczególności tych najmłodszych, szalała w wodzie. Pod koniec kąpieli można było od jakieś dziadka, którego umieściła nad rzeką niewidzialna ręka rynku, kupić za 200 rupii pęk bananów, po to, aby płacąc poganiaczowi stada 100 rupii, nakarmić słonia prosto w trąbę. Powyższe uczyniłam. Nasz przewodnik wyjątkowo kupił sobie tym razem wejściówkę i wszedł z nami. Oczywiście za wiele nie mówił, ale dał nam cynk żeby się przemieścić i zająć strategiczną miejscówkę do oglądania powrotu słoni do Sierocińca. Widok rewelacyjny – stoimy sobie na ulicy, a tu przed nami maszeruje środkiem jak gdyby nigdy nic trzydzieści parę słoni.
Potem obejrzałyśmy w miejscowym sklepie proces wyrabiania papieru z kupy słonia, następnie weszliśmy do Sierocińca zobaczyć jak sobie słonie na co dzień mieszkają (wycieczki nad rzekę mają dwa razy dziennie o 10 i 14, a karmienie słoniątek jest o 9.15 i 13.15 – na to drugie sprzedaż biletów ograniczona, bo mogą wypić tylko ściśle określoną ilość mleka). Jak sobie patrzyłyśmy na te piękne zwierzaki rozpadało się na dobre. Ale w takich okolicznościach w ogóle nam to nie przeszkadzało. O 13.15 zaczęło się karmienie. Szczerze mówiąc widok jest trochę okropny, bo 2 małe słoniątka przypięte są łańcuchami, z których próbują się wyrwać. Wszyscy chcą je pogłaskać, co ewidentnie je stresuje. Z drugiej strony jednak właśnie dzięki takim pokazom sierociniec zarabia dla nich na jedzenie. Dlatego, mimo że żal nam było zwierzaków, to zdecydowałyśmy się je nakarmić. Właściwie to tak naprawdę trzyma się tylko butelkę (butlę właściwie) z mlekiem, a słoniowy opiekun wkłada ja do pyska. Słoń wydulduje tę porcję w trzy sekundy. I potem następna osoba. Po karmieniu, w ścianie deszczu, oddaliliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy w kierunku Sigiryi.
Po drodze nastąpił przełom i ocieplenie stosunków. Jednak poprzedzone to zostało sporym wysiłkiem z naszej strony. Postanowiłyśmy tak długo zadawać przeróżne pytania aż w końcu trafimy w jakiś temat, na który nasz szanowny kierowca zechce się nieco dłużej wypowiedzieć. I maglowałyśmy go od polityki, poprzez historię, pogodę, sport, system edukacji, sposób spędzania wakacji, popularne alkohole, aż w końcu się udało. Jak zeszło na religię, to wypowiedź była zupełnie długa, a jak potem zadałyśmy pytanie o małżeństwa to tak się zaczął rozwodzić nad tematem, że ledwo go poznałyśmy. I lody zostały przełamane. Pozostałe 2 godziny drogi do Sigiryi przegadaliśmy już płynnie. Wyszło na to, że nasz kierowca jednak potrafi mówić, tylko trzeba było nad nim odpowiednio długo popracować. Pod koniec trasy zakupiliśmy arak – coś na kształt bimbru z kokosów oraz colę, a następnie ustaliliśmy, że wieczorem kierowca zdradzi nam nieco sekretów na temat podróżowania po Sri Lance.
Po zakwaterowaniu w hotelu napoczęłyśmy arak. Faktycznie w smaku przypomina bimber. Kokosów nie przypomina. Z colą jest znośny. Po drinku skierowałyśmy się ku kolacji. Jest tu bardzo klimatycznie, stoliki rozstawione są na dworze, pod zadaszeniem. Zamówiłyśmy najpopularniejsze na wyspie piwo – Lion Lager. Zupełnie dobre. Kolacja w formie bufetu – w końcu jakaś miejscowa kuchnia, a nie pseudo-włoski makaron albo grilled chiken jak w Kandy. Co do preferencji smakowych – Asia lubi na ostro, a Marysia nie za bardzo. Dlatego nabierając na talerze Asia nakładała wszystko co wygląda niebezpiecznie, a Marysia odwrotnie. Żeby było łatwiej bemary (Asia mówi, że tak się pojemniki nazywają) nie są oczywiście opisane. Zaczęłyśmy od zupy w kolorze pomarańczowym, do której należało dorzucić posiekany czosnek i imbir. Jaka to była zupa trudno powiedzieć – Asia obstawia, że marchewkowa, Marysia, że dyniowa. Po dodaniu czosnku i imbiru była w każdym razie dobra. A na drugie – oczywiście rice curry, rice zwykły, jakieś podejrzane mieszanki. Marysia upatrzyła sobie też zieloną fasolę, która wydawała się oprócz ryżu nieostrym pewniakiem. Po pierwszym gryzie okazało się, że się myliła – bo między zieloną fasolą była skrzętnie ukryta zielona papryczka chili. Nawet Lion nie pomógł. Do końca kolacji piekło aż strach. Na deser porcja owoców – ananasy, papaja i chyba coś jeszcze, ale bliżej nieokreślone. Właśnie siedzimy sobie po kolacji kończąc naszego Liona o pojemności 0,6. Hotelową niespodzianką, bo zawsze jakaś musi być, są nietoperze krążące po korytarzu i od czasu do czasu przemykające koło naszych drzwi. Dopóki nie będą chciały nam się wplątać we włosy, to może jakoś się dogadamy.

dokumentacja fotograficzna jak zasięg będzie przyzwoity

3 komentarze:

  1. Dziewczyny, jak bardzo żałuję, ze nie trafiłam na Wasz wpis przed wyjazdem!
    W listopadzie 2014 mieliśmy z mężem "przyjemność" również skorzystać z usług Autumn Lanka, pana szefa Amala nazywając podobnież ;)
    Plan był taki, że wszystko organizujemy sami, poza wspinaczką na Adam's Peak. W tym celu zgłosiłam się do polskiego rezydenta na Sri Lance, pana Pawła Szozdy, który stwierdził, że zorganizuje nam wszystko bardzo tanio, a podróżowanie po Sri Lance samodzielnie jest szalenie niebezpieczne. Przystaliśmy na to i zapłaciliśmy identyczna kwotę za 5 dni (Kandy, Adam's Peak, Safari i podwózka nad ocean)- i zapewne identycznie wiele opłat DODATKOWYCH. W Kandy Spice Garden zostaliśmy wziął nas w obroty pan loczers oraz jego "studenci", wysysając z nas 8000 rp (ponad 200zł) za "specyfiki". Magiczny krem do depilacji okazał się Veetem, a reszta nie wiem, bo boję się próbować, żeby się nie popłakać. A jak Wasze łowy? Będę wdzięczna za kontakt z Waszej strony - pracuję obecnie nad blogiem, gdzie dość otwarcie chcę opisać tego typu praktyki (nie powstrzymując się od innych określeń na oszustwo ;) ) O firmie Autumn lanka oraz o panie Pawle Szozda, autorze przewodnika po Sri Lance, który nie ma problemu z wystawianiem rodaków na minę. Pozdrawiam serdecznie. Też/Sielanka Trip

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za komentarz. O ile pamięć nas nie zawodzi, to nie dałyśmy się oskubać w Spice Garden, bo nas przed nim ostrzegano :)

    Niemniej jednak faktycznie "wycieczka objazdowa" miała zdecydowanie zawyżoną cenę i organizacja tego na miejscu, z lokalnego biura podróży byłaby na pewno tańsza.

    Natomiast w kwestii przewodnika, to szczerze mówiąc są to wyrzucone pieniądze. Żadnych konkretnych informacji, trochę niewiele wnoszących opisów. Z praktycznego punktu widzenia, niepotrzebny zakup :)

    A jak Wasze wrażenia pomijając niespodzianki od Mister Amala ?

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń