Żeby nie było tak łatwo trochę
dzisiaj popiszemy. Na wstępnie jednak, korzystając z tego jakże nowoczesnego
źródła przekazu, najlepsze życzenia urodzinowe mojemu Tacie składam ja –
Marysia. Asia się podłącza.
Po wyjeździe spod Adam’s Peak
rozpoczęłyśmy 5 dniową wycieczkę zorganizowaną. Wszystko załatwiłyśmy jeszcze z
Polski przez biuro Autumn Lanka Travels. Po wymianie rozlicznych maili
ustaliłyśmy z mister Amalem Indiką (któremu notabene
nadałyśmy brzydki pseudonim, ale nie napiszemy jaki) szczegółowy plan wycieczki
(stanęło na 620$ za całość + 105$ na wstępy). Zgodnie z nim zaliczyłyśmy Kandy
– czyli Świątynię Zęba Buddy i ogród botaniczny. Dzisiaj rano opuściłyśmy Kandy
i wyruszyłyśmy w dalszą trasę. Ale o tym za chwilę. Wczoraj wszystko przebiegło
dość sprawnie, ale jak zwykle pojawiły się jakieś oszustewka. Zgodnie z umową
miałyśmy mieć kierowcę-przewodnika. Pod pojęciem przewodnika rozumiemy osobę,
która na przykład opowiada różne ciekawostki, ewentualnie oprowadza, może
zdradza trochę historii. Jednak okazuje się, że to tak nie działa. Nasz niby-przewodnik, jeśli się
go o coś konkretnie nie zapyta, sam z sienie nie mówi nic. A jak już się go
zapyta, to odpowiada dość pobieżnie i nie kontynuuje tematu. Jak zajechaliśmy
pod Zęba, zostawił nas pod bramą. Kupiłyśmy bilety (wejście 1000 LKR), zaraz
podszedł do nas jakiś oprowadzacz w białej koszuli i ze szczegółami pokazał nam
całą świątynię. Tak jak powinno być. Nawet miałyśmy to szczęście, że faktycznie
udało nam się zobaczyć ząb schowany pod siedmioma bogato zdobionymi kopułami,
który normalnie jest za zamkniętymi drzwiami. Po obejrzeniu obiektu oprowadzacz
zaczął się z nami żegnać. Ładnie mu podziękowałyśmy (naiwnie licząc na to, że
jego usługi są w cenie biletu – oczywiście nie były). Upomniał się o napiwek,
jak dostał powiedział, że za mało - trzeba było dołożyć. Pięknie. Generalnie
lekko nas to zdenerwowało, nie kwestia pieniędzy samych w sobie, bo to kokosy
nie były, ale to, że znowu nas kantują (my nazywamy to inaczej, ale na bloga to
określenie chyba się nie nadaje). Po wizycie w świątyni pytamy się naszego
kierowcy pseudo-przewodnika o co tu znowu chodzi. Przecież to on nas powinien
oprowadzać, bo za to mu zapłaciłyśmy, a nie jakiś obcy facet. On nam na to, że
na Sri Lance jest takie nowe prawo (zwalczające bezrobocie), zgodnie z którym w
obiektach z listy UNESCO oprowadzać mogą tylko specjalni przewodnicy, a
pozostali nie mogą. I wcisnął nam telefon do mister Amala. Mister Amal coś tam
zaczął się tłumaczyć, generalnie ustaliliśmy, że od teraz kierowca zacznie w
końcu mówić. Nie zaczął.
Potem zawiózł nas do ogrodu, w
którym fajne były wielkie bambusy, palmy, miliony nietoperzy i to chyba by było
na tyle. Orchidee takie jak u nas na Solnym. A pozostałych kwiatów za dużo nie
było. Ale marudzić nie będziemy. Następnie wizyta po suweniry – zakupiłyśmy
trochę batikowych obrazków, maski, spicy herbatę, Asia jedwabne szaliki, Marysia jakąś spódnicę. Trafiłyśmy też do szamana od ajuwerdy, od
którego za special price for you madame
kupiłyśmy jakieś specyfiki kosmetykowe. Zobaczymy co te cuda zdziałają. Ze
wszystkimi dla zasady targowałyśmy się jak stare przekupy. A co. Niech mają.
Potem wymieniłyśmy kolejną porcję dolarów, zajechałyśmy pod jeszcze jedną
świątynię i nastał wieczór.
W hotelu zjadłyśmy absurdalną
kolację – spaghetti bolognese. Typowe lankijskie danie. Przy posiłkach coraz
lepiej uczymy się rozumieć miejscowy dialekt. Np. wiadomo już, że jak kelner
mówi coś co w normalnych okolicznościach zrozumiałabym jako „fisherman” oznacza
„finished madame?”. A jak pan kelner mruczy coś w stylu „can I clever it?” to
chodzi mu o to czy może zabrać talerze. Możliwe, że za kilka dni będziemy się
już zupełnie dobrze rozumieć.
A dzisiaj nastał wyczekiwany
dzień. Rano pojechaliśmy do spice garden. Tam miejscowy znachor oprowadził nas
po ogrodzie pokazując jak rosną goździki, jak cynamon, pieprz, wanilia, kakao,
imbir, szafran, sandały (czy tam drzewo sandałowe) i różne inne. Przy tym mówił
jakie każda roślina ma zastosowanie w lecznictwie i jakich to cudów nie czyni.
Potem jego dwaj jak to określił „studenci” zrobili na nas masaże. Na
zakończenie zobaczyłyśmy jaką mają ofertę. Ale, że już się obłowiłyśmy dzień
wcześniej na bazarze (za mniej więcej 10-krotnie niższe ceny) to
podziękowałyśmy i odjechałyśmy w kierunku najważniejszego punktu programu –
Pinnaweli. W Pinnaweli jest Sierociniec dla słoni (Elephant Orphanage). Wstęp
od osoby 2000 rupii, można dodatkowo wykupić karmienie małego słonia mlekiem za
250, co oczywiście ochoczo zrobiłyśmy. Zajechaliśmy na miejsce koło 11, w tym
czasie słonie już wesoło taplały się w rzece
- dotarliśmy na czas kąpieli. Stado około 30 słoni, słonic i słoniątek
stało sobie na brzegu rzeki. Część słoni dokazywała próbując trąbą wykraść od
oglądających jakiś smakołyk, część po prostu dostojnie stała nie zwracając na
nic uwagi, a część, w szczególności tych najmłodszych, szalała w wodzie. Pod
koniec kąpieli można było od jakieś dziadka, którego umieściła nad rzeką
niewidzialna ręka rynku, kupić za 200 rupii pęk bananów, po to, aby płacąc
poganiaczowi stada 100 rupii, nakarmić słonia prosto w trąbę. Powyższe
uczyniłam. Nasz przewodnik wyjątkowo kupił sobie tym razem wejściówkę i wszedł
z nami. Oczywiście za wiele nie mówił, ale dał nam cynk żeby się przemieścić i
zająć strategiczną miejscówkę do oglądania powrotu słoni do Sierocińca. Widok
rewelacyjny – stoimy sobie na ulicy, a tu przed nami maszeruje środkiem jak
gdyby nigdy nic trzydzieści parę słoni.
Potem obejrzałyśmy w miejscowym
sklepie proces wyrabiania papieru z kupy słonia, następnie weszliśmy do
Sierocińca zobaczyć jak sobie słonie na co dzień mieszkają (wycieczki nad rzekę
mają dwa razy dziennie o 10 i 14, a karmienie słoniątek jest o 9.15 i 13.15 –
na to drugie sprzedaż biletów ograniczona, bo mogą wypić tylko ściśle określoną
ilość mleka). Jak sobie patrzyłyśmy na te piękne zwierzaki rozpadało się na
dobre. Ale w takich okolicznościach w ogóle nam to nie przeszkadzało. O 13.15
zaczęło się karmienie. Szczerze mówiąc widok jest trochę okropny, bo 2 małe
słoniątka przypięte są łańcuchami, z których próbują się wyrwać. Wszyscy chcą
je pogłaskać, co ewidentnie je stresuje. Z drugiej strony jednak właśnie dzięki
takim pokazom sierociniec zarabia dla nich na jedzenie. Dlatego, mimo że żal
nam było zwierzaków, to zdecydowałyśmy się je nakarmić. Właściwie to tak
naprawdę trzyma się tylko butelkę (butlę właściwie) z mlekiem, a słoniowy
opiekun wkłada ja do pyska. Słoń wydulduje tę porcję w trzy sekundy. I potem
następna osoba. Po karmieniu, w ścianie deszczu, oddaliliśmy się do samochodu i
wyruszyliśmy w kierunku Sigiryi.
Po drodze nastąpił przełom i
ocieplenie stosunków. Jednak poprzedzone to zostało sporym wysiłkiem z naszej
strony. Postanowiłyśmy tak długo zadawać przeróżne pytania aż w końcu trafimy w
jakiś temat, na który nasz szanowny kierowca zechce się nieco dłużej
wypowiedzieć. I maglowałyśmy go od polityki, poprzez historię, pogodę, sport,
system edukacji, sposób spędzania wakacji, popularne alkohole, aż w końcu się
udało. Jak zeszło na religię, to wypowiedź była zupełnie długa, a jak potem
zadałyśmy pytanie o małżeństwa to tak się zaczął rozwodzić nad tematem, że
ledwo go poznałyśmy. I lody zostały przełamane. Pozostałe 2 godziny drogi do
Sigiryi przegadaliśmy już płynnie. Wyszło na to, że nasz kierowca jednak
potrafi mówić, tylko trzeba było nad nim odpowiednio długo popracować. Pod
koniec trasy zakupiliśmy arak – coś na kształt bimbru z kokosów oraz colę, a
następnie ustaliliśmy, że wieczorem kierowca zdradzi nam nieco sekretów na
temat podróżowania po Sri Lance.
Po zakwaterowaniu w hotelu
napoczęłyśmy arak. Faktycznie w smaku przypomina bimber. Kokosów nie
przypomina. Z colą jest znośny. Po drinku skierowałyśmy się ku kolacji. Jest tu
bardzo klimatycznie, stoliki rozstawione są na dworze, pod zadaszeniem. Zamówiłyśmy
najpopularniejsze na wyspie piwo – Lion Lager. Zupełnie dobre. Kolacja w formie
bufetu – w końcu jakaś miejscowa kuchnia, a nie pseudo-włoski makaron albo
grilled chiken jak w Kandy. Co do preferencji smakowych – Asia lubi na ostro, a
Marysia nie za bardzo. Dlatego nabierając na talerze Asia nakładała wszystko co
wygląda niebezpiecznie, a Marysia odwrotnie. Żeby było łatwiej bemary (Asia
mówi, że tak się pojemniki nazywają) nie są oczywiście opisane. Zaczęłyśmy od
zupy w kolorze pomarańczowym, do której należało dorzucić posiekany czosnek i
imbir. Jaka to była zupa trudno powiedzieć – Asia obstawia, że marchewkowa,
Marysia, że dyniowa. Po dodaniu czosnku i imbiru była w każdym razie dobra. A
na drugie – oczywiście rice curry, rice zwykły, jakieś podejrzane mieszanki.
Marysia upatrzyła sobie też zieloną fasolę, która wydawała się oprócz ryżu
nieostrym pewniakiem. Po pierwszym gryzie okazało się, że się myliła – bo
między zieloną fasolą była skrzętnie ukryta zielona papryczka chili. Nawet Lion
nie pomógł. Do końca kolacji piekło aż strach. Na deser porcja owoców –
ananasy, papaja i chyba coś jeszcze, ale bliżej nieokreślone. Właśnie siedzimy
sobie po kolacji kończąc naszego Liona o pojemności 0,6. Hotelową niespodzianką,
bo zawsze jakaś musi być, są nietoperze krążące po korytarzu i od czasu do
czasu przemykające koło naszych drzwi. Dopóki nie będą chciały nam się wplątać
we włosy, to może jakoś się dogadamy.
dokumentacja fotograficzna jak zasięg będzie przyzwoity
Dziewczyny, jak bardzo żałuję, ze nie trafiłam na Wasz wpis przed wyjazdem!
OdpowiedzUsuńW listopadzie 2014 mieliśmy z mężem "przyjemność" również skorzystać z usług Autumn Lanka, pana szefa Amala nazywając podobnież ;)
Plan był taki, że wszystko organizujemy sami, poza wspinaczką na Adam's Peak. W tym celu zgłosiłam się do polskiego rezydenta na Sri Lance, pana Pawła Szozdy, który stwierdził, że zorganizuje nam wszystko bardzo tanio, a podróżowanie po Sri Lance samodzielnie jest szalenie niebezpieczne. Przystaliśmy na to i zapłaciliśmy identyczna kwotę za 5 dni (Kandy, Adam's Peak, Safari i podwózka nad ocean)- i zapewne identycznie wiele opłat DODATKOWYCH. W Kandy Spice Garden zostaliśmy wziął nas w obroty pan loczers oraz jego "studenci", wysysając z nas 8000 rp (ponad 200zł) za "specyfiki". Magiczny krem do depilacji okazał się Veetem, a reszta nie wiem, bo boję się próbować, żeby się nie popłakać. A jak Wasze łowy? Będę wdzięczna za kontakt z Waszej strony - pracuję obecnie nad blogiem, gdzie dość otwarcie chcę opisać tego typu praktyki (nie powstrzymując się od innych określeń na oszustwo ;) ) O firmie Autumn lanka oraz o panie Pawle Szozda, autorze przewodnika po Sri Lance, który nie ma problemu z wystawianiem rodaków na minę. Pozdrawiam serdecznie. Też/Sielanka Trip
Dzięki za komentarz. O ile pamięć nas nie zawodzi, to nie dałyśmy się oskubać w Spice Garden, bo nas przed nim ostrzegano :)
OdpowiedzUsuńNiemniej jednak faktycznie "wycieczka objazdowa" miała zdecydowanie zawyżoną cenę i organizacja tego na miejscu, z lokalnego biura podróży byłaby na pewno tańsza.
Natomiast w kwestii przewodnika, to szczerze mówiąc są to wyrzucone pieniądze. Żadnych konkretnych informacji, trochę niewiele wnoszących opisów. Z praktycznego punktu widzenia, niepotrzebny zakup :)
A jak Wasze wrażenia pomijając niespodzianki od Mister Amala ?
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń