Przed chwilą rozpoczęłyśmy
pierwszą podróż pociągiem. Trzęsie niebywale, więc chociaż mamy przed sobą
jakieś 6h jazdy to nie wiem, czy uda się pisać. Ale spróbujemy.
Wieczorową porą nastawiłyśmy
budziki na 6.15, ale okazało się to zbyteczne, gdyż obudziły nas potężne
grzmoty. Jeszcze nie padało, ale zwiastun był oczywisty. Po szybkim prysznicu i
dość nerwowym pakowaniu (co do podręcznego a co do głównego, w tą i z powrotem)
byłyśmy gotowe do wyjścia. W tak zwanym międzyczasie rozpoczęła się piękna
monsunowa (chyba) ulewa. Ściana deszczu za oknem szybko zweryfikowała nasze
stroje i obuwie. Zdecydowałyśmy, że nie będziemy niewolnicami mody i będziemy
ubierać się „na dziada”. Wyjęłyśmy parasolki, na nogi klapki, na plecaki
przeciwdeszczowe plandeki. Zrobiła się 7.10, więc pora na wyjście. Pan właściciel nas
bardzo ładnie w progu pożegnał. Wyszłyśmy przed dom, zamówionego wieczorem
tuk-tuka nie było widać na horyzoncie, więc stwierdziłyśmy, że lepiej nie
czekać i ruszyłyśmy w kierunku postoju innych tuk-tuków. Nie wiadomo czy to z
powodu ulewy, czy też to normalne o poranku, ale ulice były zakorkowane.
Miałyśmy godzinę do planowanego odjazdu pociągu, więc trzeba było się spieszyć.
Okazuje się, że cena podwózki na dworzec z wczorajszych 200 wzrosła do 300 (podobno
z uwagi na deszczową pogodę). Wszyscy kierowcy z postoju jak jeden mąż upierali
się, że za mniej nie pojadą. Nie był to najlepszy czas na przeprowadzanie
targów, więc zaczęłyśmy się gramolić do pierwszego. Trwało to dobrych parę minut, bo miejsca z tyłu są
dwa, a każda z nas miała po dwa plecaki (mały na przód, duży na tył), co
spowodowało niemałe utrudnienia. Po kilku podejściach w końcu jakoś z tym
plecakiem wielkości połowy człowieka jakoś wlazłam, Asia równie zgrabnie zaraz
za mną. I tak pierwsza przejażdżka tuk-tukiem została rozpoczęta. Kierownik
pojazdu delikatnie mówiąc nie przejmował się nawet podstawowymi zasadami ruchu
drogowego. Najpierw przejechał sobie po chodniku z kwiatami oddzielającym
przeciwne pasy drogi, a potem za kolejnym skrzyżowaniem wesoło jechał pod prąd.
My skupiłyśmy się tylko na tym żeby tak trzymać plecaki coby nie wypadły. Mimo
korków, które zręcznie powymijał i paskudnej pogody po parunastu minutach
byłyśmy pod dworcem.
I tu trzeba było dokonać tęgiej
rozkminy jak znaleźć właściwy peron i tor. Ogólnie dało się zauważyć na
pierwszy rzut oka, że pracownicy służb kolejowych dzielą się na tych w
zielono-brązowych (żeby nie napisać sraczkowatych) uniformach i tych w białych.
Wszyscy bardzo uprzejmi, ale z tymi w białych nieco łatwiej było się dogadać. Po
licznych konwersacjach ustaliłyśmy, z którego peronu jedziemy. Teoretycznie
powinno już więc być górki, bo bilet miałyśmy kupiony przez Internet z Polski.
I tym też biletem wszystkim wymachiwałyśmy przed oczami. Ale jednak każdy się
jakoś na ten bilet krzywił. Doszłyśmy do wniosku, że w takim razie coś tu musi
być nie tak i należy pozyskać dalsze informacje. Rozdzieliłyśmy więc zadania –
Asia została w damskiej poczekalni (bo są osobno damskie, osobno męskie) z
bagażami, Marysia poszła przeprowadzić śledztwo w sprawie biletów.
Trafiłam do jakiegoś biura, które wyglądało na
informację, ale nią nie było. Jednak uprzejmi panowie nie tylko powiedzieli mi
gdzie mam pójść z moim biletem-wydrukiem na kartce A4, ale nawet przydzieli
przewodnika. Wyszłam ze stacji, skręciłam za panem prowadzącym i wylądowałam
przy kasach. Mimo że bilet był opłacony to coś jednak nie grało, więc dałam
panu w okienku (w białej koszuli na szczęście, czyli angielski nieco bardziej
zrozumiały) nasz papier. On coś tam z niego przepisał do komputera i wydrukował
i dał mi ten właściwy bilet. I zagadka rozwiązana. Czyli po to kupujemy bilet
przez Internet żeby go wydrukować, zanieść do kasy na stacji i żeby oni tam wydrukowali
lepszy. No to ok. Będziemy wiedzieć na następny raz jak to działa.
Zrobiła się 7:55, wróciłam do
Asi, która w tym czasie mogła zapoznać się z porannymi zwyczajami lankijskich
podróżniczek. Cóż one tam nie wyprawiały. Ta damska poczekalnia to taki pokój,
pod ścianami stoją ławki, na środku wielki stół, przy drzwiach ogromne lustro.
Z tyłu była też chyba łazienka, ale Asia mówi, że nie wie jak to wyglądało, bo strach tam było wchodzić. I tak – każda z pań
czesała włosy, to obowiązkowo, część przed lustrem poprawiała sari. A niektóre
naprawdę miały te sari przepiękne. Jedna dziewczyna przebierała się z kolei z
sari w dżinsy. Podejrzewamy, że z domu wyszła ubrana tradycyjnie, a jak już
znalazła się poza zasięgiem wzroku rodzicieli, to postanowiła się nieco
unowocześnić. Część kobiet się malowała, część obsługiwała dzieci. Jedna
czytała gazetę rozłożoną na stole. Wszystkie się do nas przyjaźnie uśmiechały.
Miałyśmy jeszcze 20 minut do
odjazdu pociągu, więc korzystając z okazji stwierdziłyśmy, można kupić bilet na
trasę Colombo Fort - Galle, którą będziemy przemierzać w piątek 13. Zatem udałam
się do znajomych kas i dokonałam transakcji. Powróciłam z biletem za 1980 rupii
dla dwóch osób w klasie pierwszej linii
Rajadhani Exress. Zainstalowałyśmy plecaki i poszłyśmy na peron. Oczywiście to,
że na bilecie było napisane, że pociąg ma być o 8:15, nie oznacza wcale, że tak
ma być. Według rozkładu jazdy na dworcu pociąg ten odjeżdża o 8:30. Ale i to
nie było specjalnie wiążące, bo w końcu pojawił się przed 9. Jakiś nader
przyjazny pan pokazał nam gdzie wsiąść. Wpakował się z nami. Asi wstawił plecak
na półkę. No i trzeba było podziękować. Piękne uśmiechy i senkju senkju nie
załatwiły sprawy. Pan był – okazało się – głuchoniemy, wyjął legitymację nawet
i kartkę z podpisami zagranicznych podróżnych i wartościami datków. Zaczęłyśmy zaglądać
w portfele, ale tam były tylko banknoty 2000. Mówimy mu, że nie mamy drobnych.
On wyszedł. Ale zaraz wrócił z pieniędzmi żeby mieć na wydanie reszty. Dobra.
Znowu nas załatwili.
I tak znalazłyśmy się w
przedziale. Jedziemy z dwójką mówiącą po niemiecku. Reszta przedziału pusta.
Jest wifi, mały telewizor, na którym leci Harry Potter (no naprawdę lekka
przesada… na Cejlonie?!). Za oknem leje, ale jest strasznie za to zielono. W środku podaje
trochu stęchlizną. Trzęsie nami niewyobrażalnie. Widoki piękne: palmy, pagórki,
czasem trafi się jakaś krowa albo koza. Zmierzamy w kierunku Kandy, potem do Nanu Oya.
Tam wysiadamy i będziemy się przemieszczać do Nuwara Eliya.
Fajnie, fajnie. Zdjęć mi brakuje :)
OdpowiedzUsuńniestety internet w pociągu jest za słaby na wrzucanie zdjęć, ale postaramy się nadrobić wieczorem
OdpowiedzUsuńMam nadzieję :) Poza tym udanej podróży! :)
OdpowiedzUsuńZ niecierpliwością czekam na dalsze relacje. POWODZENIA!
OdpowiedzUsuń