W celu kontynuacji poprzedniego posta należy dodać, że podróż pociągiem nieco się przeciągnęła. Planowo miałyśmy być w Nanu Oya o 14.30, a dotarłyśmy po 16.00. W przewodniku nie kłamali zatem mówiąc, że pociągi lubią się spóźniać.
Widok z tylnej kanapy tuk-tuka
Wielbłądy na stacji Colombo Fort
Trochę widoczków z trasy
Na dworcu wyłapał nas niejaki
Henry. Lankijczyk wzrostu maksimum metr sześćdziesiąt z 4 krótkimi paznokciami
i jednym długim w każdej ręce. Złożył nam bardzo korzystną ofertę dojechania do
Nuwara Eliya (czyta się Niurelia) za 500 rupii, podkreślając, że normalnie
bierze 1000. Coś tam zrozumiałyśmy, że ma mini vana i akurat wraca do miasta.
Mini van okazał się być zwykłym samochodem, ale może w porównaniu do tuk-tuka
to faktycznie mini van. Henry jechał na miejscu pasażera, czyli po stronie
lewej, a wuj Henry’ego za kierownicą – po prawej. Zanim dojechałyśmy do naszego
Guest Hausu (oddalonego o jakieś 11-12 km od Nanu Oya) minęła 17. Tym samym
nasz piękny plan, który obejmował zwiedzanie plantacji herbaty po przyjeździe,
legł w gruzach. Droga była absolutnie fatalna. W tym sensie, że same dziury i
błocko po kolana. Henry zarzucił żartem, że u nich można łowić ryby w kałużach.
W sumie u nas też by dało radę gdzieniegdzie. Okazało się, że wuj Henry’ego zna
właściciela Guest Hausu, w którym miałyśmy rezerwację – Park View Guest Hause
(jak się potem okazało kierowcy tuk-tuków niczego nieświadomi wymawiają to jako
Fuck You Guest House…). Wracając do
Henry’ego okazało się, że jest też przewodnikiem i bardzo chętnie nam
zaaranżuje jutro czas. Powiedziałyśmy mu, że interesuje nas takie coś: rano
Horton Plains, potem plantacja herbaty, a na koniec żeby nas podwieźli pod
Adam’s Peak (Sri Pada), czyli górę Adama. Henry stwierdził, że daje nam
najlepszą cenę czyli 125$. Nauczone doświadczeniem powiedziałyśmy mu, że to
świetna oferta, ale musimy sprawę przemyśleć. Henry dał nam natychmiast swój numer telefonu.
Po podjechaniu na miejsce się
pożegnaliśmy, a na spotkanie nam wyszedł właściciel Guest Hausu. Wzrostu
Henry’ego ale tym razem z uroczym wąsem. Oprowadził nas po domu, udzielił kilku
praktycznych wskazówek – np. gdzie możemy wymienić dolary, bo banki czynne do
15, albo gdzie zakupić jakieś owoce. Otóż dolary wymienia się u jubilera albo w
restauracji Milano. Jasna sprawa. Było już po 17, więc szybko narzuciłyśmy coś
ciepłego (bo upał już lekko zelżał) i poszłyśmy załatwiać interesy. Najpierw
wymieniłyśmy po 200$ na rupie. Okazuje się, że nie ma sprawiedliwości kursowej:
dolary w banknotach 100 dolarowych wymienia się za 1:131, ale jak się ma dolary
w banknotach 10 dolarowych (jak np. Asia) to już tylko za 1:130. Co kraj to
obyczaj. Po krótkich przemyśleniach doszłyśmy do wniosku, że mimo wszystko
lepiej wymieniać u jubilera niż na lotnisku, bo tam mają 1:129. Ciekawe jak w
Milano…
Kolejny punkt to były zakupy.
Udałyśmy się na typowy targo-bazar. Uderzyły w nas 2 zmysły na raz – stosy
pięknie kolorowych owoców, warzyw i przypraw i jednocześnie przeokropny smród
rybno-mięsno-podgniły. Oddychając bez użycia nosa rozpoczęłyśmy zakupy
bananowe. Poprosiłyśmy o kilogram bananów (a właściwie mini-bananów, w UE chyba
by takie nie przeszły). Zapłaciłyśmy 80 rupii, czyli jakieś 2 złote. Potem
skoczyłyśmy do marketu żeby zakupić prowiant na jutrzejszą wycieczkę (chleb,
Happy Cow do smarowania, Lunch Sheet, czy bardziej Lunch Shit, co miało być
torebkami śniadaniowymi, a okazało się dosłownie foliowymi jednowarstwowymi
kwadratami, z których nie wiadomo jak korzystać, dodatkowo jeszcze cola, woda, ciasteczko).
A potem postanowiłyśmy
przygotować się do negocjacji z Henrym. Zwiedzając centrum Nuwara Eliya (które
notabene miało być piękne, urocze, jak Little England, a było niepiękne,
nieurocze i bardziej jak Little Slums) zagadywałyśmy do grupek zgromadzonych
wokół tuk-tuków i taksówek i wypytywałyśmy za ile do Horton Plains, a za ile do
Adam’s Peak. Wachlarz cen był bardzo szeroki. Wyliczyłyśmy z niego minimum i
mogłyśmy negocjować z Henrym. No więc wszystko załatwione i teraz trzeba się
przyznać jak się nie popisałyśmy.
Asia wymyśliła, że wrócimy
skrótem. Marysia stwierdziła, że to chyba nie jest dobry pomysł i lepiej wracać
tak jak przyszłyśmy. Asia się upierała, że na pewno dobrze idziemy, bo ta droga
jest na 100% równoległa do naszej. Marysia miała wątpliwości. W połowie drogi
zrobiło się ciemno, a nasz powrót, który powinien był trwać minut 10 trwał już
20. Trzeba było wyciągnąć latarkę. Po lekko nerwowym marszu dotarłyśmy do
skrzyżowania, które było wątpliwe. Coś nam świtało, że chyba należy skręcić,
ale było już ciemno jak… i nie byłyśmy pewne. I tu wyratował nas pewien
nastolatek. Podszedł do nas z wielkim telefonem i pyta czy nie pomóc. My
głupkowato, że nie jesteśmy pewne czy dobrze idziemy. To pyta nas jaki mamy
adres (a kartka z adresem została w pokoju, bo miałyśmy wyskoczyć tylko na
chwilę), więc trzeba było się przyznać, że nie pamiętamy, ale nazwę podałyśmy.
Znalazł namiary w smartfonie i odprowadził nas pod drzwi (okazało się, że dobrze nam świtało
i tam gdzie chciałyśmy trafić byśmy w końcu trafiły). Po drodze sobie
rozmawialiśmy i między innymi kolega spytał co robimy. Powiedziałyśmy mu, że
PhD students, on na to pod nosem złośliwie, że PhD students a nie znają adresu…
No nic jedna mała wpadka każdemu przecież zdarzyć się może. Drugą wpadkę
zaliczyłam ja, bo okazało się, że nie wiem jak (bo takie rzeczy przecież mi się
nie zdarzają), ale zgubiłam w pociągu pokrowiec na aparat, w którym były
zapasowe baterie i karta 32gb. Strata to niepowetowana, bo w aparacie mam kartę
tylko 8gb, a baterie ładują się tu tylko na jakieś 70%. I zapasowe mieć należy.
Nie ma co jednak płakać na rozlanym mlekiem. Następnym razem wysiadając z
pociągu będę zaglądać pod fotel tysiąc razy.
Dzień zakończyłyśmy wizytą
kurtuazyjną u właściciela z wąsem. Wynegocjowałyśmy cenę wycieczki (której
początek przypadnie na 5.30, co oznacza pobudkę o 4.30 aj aj) z Henrym i udało się zejść z początkowych
125$, czyli 16 500 rupii do 11 000. Więc chociaż raz nas nie zrobili
w bambuko. Potem trochę pogadaliśmy. W międzyczasie zepsuł się Internet, więc
to co piszemy wrzucimy jak Bóg da jutro, albo i później. Potem po zjedzeniu
bananów (które miały być cytrynowe, a okazały się o zapachu ryby) musiałyśmy
się dla zdrowotności odkazić i uszczknęłyśmy nieco orzechowej Soplicy, którą
Asia dzielnie dla nas transportuje. Następnie ja spisałam powyższe, a Asia
zrobiła dla nas kanapki z Happy Cow na jutrzejszą wycieczkę. Jeszcze tylko na
koniec taka obserwacja językowa: angielski-lankijski ma taką regułę, że końcu
każdego zdania należy powiedzieć ok. Stosujemy to już w praktyce. Idzie nam
całkiem nieźle. Dobranoc, ok? Ok. Można jeszcze dodać my friend. Ok.
Na Hortonie też nie będzie zbyt ciepło:) ale są tam fajne toalety: jedna ściana to drzwi a druga to barierki i już dżungla;) Kupcie sobie zieloną herbatę na plantacjach (ja swoją lankijską piję przy okazji Waszych relacji i smakuje wybornie).. a Kandy to już na pewno się spodoba (przynajmniej mi smakowało tam przydrożne jedzenie, megatanie koktajle z mango i ząb Buddy, który akurat otworzyli) :D
OdpowiedzUsuń