sobota, 7 września 2013

30-letnia Rani, skała w Sigiryi i świątynia w Dambulli (z małpami)






7.09

Podobno dzisiaj sobota. Wstałyśmy o 6.30, o 7.30 śniadanie i punkt 8.00 wyjechaliśmy realizować przewidziany plan zwiedzaniowy. Po drodze kierowca zaproponował nam przystanek na przejażdżkę na słoniu. Już wczoraj się do tego przymierzałyśmy, ale lało do wieczora, więc nie było sensu. Za to dzisiaj o poranku, chociaż było już widać źle zwiastujące chmury, nie padało. Wysiadłyśmy z vana na negocjacje. Najpierw kierownik interesu zarzucił 45$ od osoby na godzinę. Powiedziałyśmy mu grzecznie żeby popukał się w czoło. Po dość krótkich tym razem rozmowach stanęło, że pojedziemy na 45 min za 25$ od głowy. Wgramoliłyśmy się na piękną 30-letnią słonicę, która miała na imię Rani. Jak wcześniej rozmawiałyśmy, Asia chciała jechać na słoniu w wersji z krzesłem, a ja bez. Słonica Rani miała zamontowane krzesło, więc w zasadzie wyboru nie było. Jednak po starcie opiekun Rani zapytał czy chcę usiąść na karku. Wiadomo, że tak, więc natychmiast się przesiadłam. Dzięki temu był wilk syty i owca cała. Jazda na słoniu to wspaniała sprawa. Po prostu opisać się nie da, w szczególności jest śmiesznie jak słoń wchodzi pod górę albo schodzi w dół. Byłam zachwycona. Asia nie była zachwycona, ale mówi, że może być. Rani podreptała z nami nad rzekę, w międzyczasie kolega opiekuna trzaskał fotosy. Nad rzeką dosiadł się do nas opiekun i wleźliśmy do wody na sesję zdjęciową ze skałą Sigirya w tle (na którą miałyśmy wchodzić w następnym punkcie programu). Potem Asia jednak postanowiła zaryzykować i wskoczyła na kark. I powróciliśmy na miejsce startu.





Po drodze zdążył rozpadać się deszcz, który zanim dojechaliśmy pod skałę Sigirya zamienił się w regularną ulewę. Kupiłyśmy bilety (30$ od osoby) i postanowiłyśmy przeczekać oberwanie chmury. Po 10 minutach i konsultacjach pogodowych z kierowcą ustalone zostało, że ta ulewa nie jest krótkookresowa, więc czekanie nic nie da. Zatem wyruszyłyśmy wyposażone w niewiele pomagające parasole. Było ciepło, więc suma summarum nie było źle. Może nawet lepiej niż gdybyśmy miały się tam pakować w upał.




Sigirija znaczy paszcza lwa. Znajdują się tu ruiny starożytnego pałacu i twierdzy zbudowanych za panowania króla Kassapy (V w. n. e) na szczycie 370-metrowej skały. Sigirija jest obiektem z listy UNESCO. Historia tego miejsca (zgodnie z instruktażem przewodnika i naszego podręcznika) jest następująca – otóż był sobie na Cejlonie król Dhatusen, który miał dwóch synów - Mogallana i Kassapę. Tron po ojcu miał odziedziczyć starszy Mogallan, ale  Kassapa (nie dosyć, że młodszy to jeszcze z nieprawego łoża!) nie zamierzał ustąpić. Zamordował ojca, ale nie udało mu się dorwać brata. Mogallan mu się wymknął i uciekł do Indii. Kassapa został królem, a ze strachu przed bratem zbudował zamek na szczycie skały. Miejsce to urządził sobie całkiem zmyślnie – oprócz królowej sprowadził sobie haremik liczący 500 podobno niezwykłej urody kobiet z różnych części świata. Nieliczne z ich wizerunków ostały się na skale mimo upływu czasu. Jak mówił nasz przewodnik (znaczy nasz z Sigiryi, a nie nasz kierowca) przez 6 miesięcy w roku król z towarzystwem siedział w pałacu z wielkim basenem na szczycie skały, a drugie 6, u jej stóp opływając w luksusy. I tak wesoło sobie spędził 18 lat. Niestety po tym czasie sielanka się skończyła. Jego brat po zorganizowaniu wielkiej armii zaatakował. Kassapa przegrał bitwę i pan przewodnik mówił, że popełnił samobójstwo podcinając sobie gardło własnym sztyletem. Potem podobno członkinie haremu sparowały się z wojskowymi, a Sigiryia opustoszała.
(Przewodnik wycyganił od nas 1200 rupii oczywiście.)

Po obejrzeniu skały i zmyślnych rozwiązań ówczesnych budowniczych oddaliłyśmy się w kierunku Dambulli. W Dambulli na powitanie stoi muzeum, które jest chyba najbardziej kiczowate na świecie. Na górze siedzi wielki złoty budda, po prawej kolejka figurek mnichów, wokół wejścia lew wewnątrz, którego świeci się neon „Open”. No coś strasznego. Na szczęście tam się nie wchodzi, tylko po lewej trzeba wdrapać się w stronę skał, w których znajduje się 5 świątyń, w których jest masa posągów buddy – błogosławiącego, uczącego, umierającego i kto tam wie jakiego jeszcze.


Po drodze napotkałyśmy na mini zoo – stadko małp, które rozrabiały na trasie do świątyni.

Sam kompleks świątyń nam się podobał bardzo. Dobrze Asia to określiła, że była taki inny od wszystkich. Aha i informacja dla potencjalnych zwiedzających – wstęp 1500 + 25 za przechowywanie butów przed wejściem, bo trzeba oczywiście chodzić w gołych stopach.




Na tym nasz plan wycieczkowy się na dzisiaj kończył, namówiłyśmy jednak naszego ulubionego kierowcę, żeby nam pokazał miejscowy targ warzywny. Właściwie nawet zakrawało to na centrum logistyczne, skąd warzywa trafiają (rozwożone ciężarówkami i tuk-tukami) do różnych lokalnych odbiorców. Potem stanęliśmy na zakup owoców na lunch. Teraz oczekujemy na obiadokolację już lekko zgłodniałe. Po kolacji musimy skończyć naszego araka i może jakiegoś Liona upolować. Jutro jedziemy do Parówy (właściwie Pollonaruwy), a z Parówy nad morze. Znaczy nad ocean.


2 komentarze:

  1. Trzecie od góry, najlepsze!:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo miło czyta się Waszą opowieść. Prawie czuję, że jestem tam z Wami. :)

    OdpowiedzUsuń