piątek, 10 lutego 2017

W szkole




Dni zlatują nam ekspresowo. Czwartek rozpoczął się jak w Dniu Świstaka - pobudka, śniadanie, przejazd na uniwer, dwugodzinny wykład. Potem Annapurna zabrała nas na zwiedzanie labów Wydziału Mechanicznego, a potem Budownictwa. Wchodząc do hali maszyn czułyśmy się jak w podróży w czasie. Wstecz oczywiście. 











Lokalne panie wykładowczynie chodzą sobie po uczelni głównie w kurti. Widać sporo osób pracujących nad utrzymaniem porządku - na trawniku kuca dziadek zamiatający liście, panie sprzątające na zmianę zamiatają i zmywają podłogi. Prawdopodobnie na naszą cześć w kiblu pojawił się papier toaletowy. Porządku na korytarzach pilnują wąsaci strażnicy z gwizdkami. Zajęcia idą gładko, studenci są grzeczni, siedzą cicho i słuchają, ale jak pojawia się pytanie od nas, to chętnie odpowiadają i wydają się zaangażowani. Jak trochę się rozgadają, to wystarczy jedno nasze słowo i jest cisza jak makiem zasiał. Klasy i sale wykładowe są bardzo oldschoolowe, niektóre wyglądają jak sprzed stu lat, ale dla kontrastu wszędzie stoją nowoczesne komputery, rzutniki, a obok wiatraków zainstalowana jest klima.







 Na zewnątrz są pięknie utrzymane zielone trawniki, po których chodzą sobie emu i podobno pawie (ale jeszcze żadnego nie widziałyśmy). A paw to jest narodowy symbol Indii. Idąc korytarzami co rusz można natknąć się na jakieś patio z egzotyczną zielenią. Tworzy to wszystko niesamowity klimat uczelni. Na poniższej fotografii widzimy jak emu patrzą na dwie kobiety ładujące jakieś materiały na ciężarówkę. Za nimi stał pan, który tym załadunkiem kierował.


Po zwiedzaniu uczelni poszliśmy na lunch, a po lunchu znowu na zajęcia. Workshop zajął prawie 2,5 godziny. O 16:15 wyjechaliśmy w kierunku miasta. Po drodze kierowca zboczył z drogi żeby zgarnąć Tushę, która ma idealnie dobrane imię do figury. Nie wiedzieliśmy w sumie po co ona z nami jedzie skoro nie mieliśmy w planie żadnych oficjalnych spotkań, tylko pierwsze wolne popołudnie, które my chciałyśmy spędzić na zakupach, a Christian w kinie na hinduskim 3 godzinnym filmie. Jednak Tusha stwierdziła, że będzie naszej dwójce towarzyszyć w trakcie kupowania kurti. Z naszego punktu widzenia to było bez sensu. Centrum handlowe, które zaleciła nam na zakupy profesor Preeti było dosłownie 5 minut na nogach od hotelu. Ale Tusha się uparła żeby nas tam zawiózł samochód. Więc chyba dłużej to trwało, bo był korek.  Trochę się obłowiłyśmy i koło 19.30 byłyśmy gotowe do powrotu do hotelu. Kupiłyśmy sobie jeszcze rozpuszczalniki w postaci soku owocowego i coli. Ale to nie było takie hop-siup. Najpierw jeden pan wziął nasze napoje i podał do asystenta. Asystent przez parę minut przepisywał na jakiś rachunko-podobny świstek nazwy naszych produktów, spisywał kody z puszek, ceny itd. Dał nam kopię tego spisu i skierował do pani siedzącej za ladą w innym miejscu sklepu. Ona pobrała od nas zapłatę, ale napojów dalej nie miałyśmy. Okazało się, że asystent zaniósł nasze zakupy to kolejnej pani za następną ladą żeby ona zapakowała je do worka. Potem pani od rozliczeń odebrała towar od pani od pakowania i przekazała nam. Dopiero wtedy mogłyśmy opuścić sklep. Powrót na nogach do hotelu zająłby nam 5 minut, ale według Tushy lepiej 10 minut poczekać na kierowcę, a potem jechać w masakrycznym tłoku ulicznym. Wieczorową porą byłyśmy już całkiem głodne, więc stwierdziłyśmy, że zamówimy sobie obiad do pokoju. Oczywiście nie było to takie proste, bo przez telefon my swoje, a przyjmujący zamówienie swoje. Miałyśmy dostać naany nadziewane cebulą, roti i jakiś sos z serem paneer. Nadziewane cebulą placki wyglądają jak na załączonym obrazku.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz