Tytuł posta został zgapiony z tytułu książki Williama Dalrymple’a „Miasto dżinów. Rok w Delhi”. Kiedy czytałam ją kilka miesięcy temu, do głowy by mi nie przyszło, że znajdę się w tym niezwykłym mieście już za pół roku. Odsyłam do tej pozycji literaturowej wszystkich zainteresowanych. Jest to wspaniała książka opisująca historię miasta, jego dobrze skrywane tajemnice, cudowne baśniowe historie i niesamowitych ludzi – tych z przeszłości i tych żyjących obecnie. Niestety na zwiedzanie tego (według niektórych źródeł ponad 20 milionowego miasta) mieliśmy tylko kilka godzin, więc nie udało się nam dotrzeć do najciekawszej części – starego Delhi. Może poszczęści się następnym razem. Obejrzeliśmy za to Kutb Minar, Lotus temple, India Gate i siedzibę rządzących.
Niedziela to był pierwszy dzień od wylotu z Polski, kiedy udało nam się spać ponad 6 godzin. Cóż za luksus. Na śniadanie poszliśmy o 9.30, po 10 opuściliśmy hotel Ibis Aerocity (można z czystym sumieniem go polecić). Pojechaliśmy do – należącego do listy UNESCO – Kutb Minar, który został zbudowany w XIII wieku. Z ciekawostek, to był on ulubioną miejscówką samobójców. Wejściówka do tego obiektu kosztuje 500 rupii (ok. 30 PLN). Bardzo nam się tam podobało. Minaret był częścią pierwszego meczetu w Indiach. Oczywiście na miejscu nie obyło się bez próśb o zdjęcia z nami. Tym razem lekko wtopiliśmy, mówiąc do pary, która chciała z nami fotografię „namaste”, a oni, że są muslimami i trzeba do nich mówić „salam alejkum”. Niech im będzie. Wokół ruin grasowały różne zwierzaki – łakome wiewióry i eleganckie ptaszyska.
Następnie udaliśmy się do Lotus temple (czyt. Lotus tempyl :)) – szczerze mówiąc szału nie robi. Wejście jest za free, ale ciekawie wygląda tylko z daleka. Z bliska jest to wielki kawał betonu, w środku nie wolno robić zdjęć, ale żadna to strata, bo są tam tylko krzesła. Gdyby ktoś był w rozterce czy oglądać Lotus temple, czy coś innego to lepiej wybrać to drugie.
Z Lotus temple pojechaliśmy pod India Gate. Jakie jest India Gate każdy widzi. Następnie obiad w bardzo fajnej restauracji. Wszyscy zamarzyliśmy o przerwie od piekącego indyjskiego jedzenia, więc zamówiliśmy „europejskie”. Moje ravioli na przykład wyglądało jak ravioli, smakowało podobnie, ale jednak dalej piekło. Nasze koleżanki z Parula mówią, że jak były w Europie to nasze jedzenie jest „tasteless”. Zupełnie się nie dziwię ich wrażeniom.
Po obiedzie zwiedziliśmy jeszcze tereny ministerialne – siedzibę prezydenta (Rashatrapati Bhavan), rządu i budynek parlamentu.
A następnie kierowca odwiózł nas na lotnisko.
Po przylocie czekaliśmy chwilę na przyjazd naszego kierowcy vadodarskiego. Ale się nasza trójka zdziwiła jak po nas przyszedł (pierwszy raz widzieliśmy go w pozycji stojącej a nie siedzącej) i okazał się być wzrostu Christiana, a spodziewaliśmy się wzrostu bardziej indyjskiego. Weekend dobiegał końca, my musiałyśmy jeszcze usiąść do przygotowania zajęć, więc postanowiliśmy zjeść kolację w hotelu. Jak się siada w restauracji to kelnerzy mają zwyczaj znacznego przygaszania światła – zastanawiamy się, czy to w celu zrobienia atmosfery, czy żebyśmy za dobrze nie widzieli co mamy na talerzach. To był niezwykle udany tydzień i bez wątpienia jeden z najlepszych wyjazdów do Azji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz