wtorek, 14 lutego 2017

Jeden z siedmiu cudów świata: wspaniały Taj Mahal



Piątek minął szybko i dość standardowo – najpierw rano na uczelnię (zajęcia, spotkania), potem po południu wymiana walut, szybkie zakupy i lotnisko. Nasz lot miał grubo ponad godzinę opóźnienia, więc do Delhi przylecieliśmy mocno wieczorową porą, a w hotelu byliśmy przed północą. Z lotniska w Delhi odebrał nas pan kierowca wynajęty przez nasze lokalne biuro podróży. Dr Soni zorganizowała nam całą wycieczkę, więc postępowaliśmy według wskazówek. Następnego dnia trzeba było znowu skandalicznie wcześnie wstać – pobudka o 5, o 6 śniadanie, o 6:30 wyjazd. Wyruszyliśmy w kierunku Agry. Droga prowadziła głównie autostradą, jechaliśmy koło 4h. Po drodze dosiadł się do nas nasz przewodnik – cwaniakowaty pakerczyk, który później lekko zadziałał nam na nerwy. Po drodze widzieliśmy jeden świeży wypadek i potem my z tyłu z niepokojem patrzyłyśmy jak nasz kierowca pruje autostradą pokazując jednocześnie Christianowi zdjęcia z telefonu. Pierwszym i głównym punktem programu był jeden z siedmiu cudów świata – doskonały pod każdym względem Taj Mahal. Zobaczenie go na własne oczy było jednym z naszych podróżniczych marzeń. Z kwestii praktycznych, to wstęp kosztuje 1000 rupii (ok. 60 zł), nie wolno mieć przy sobie jedzenia, picia, kosmetyków, dużych toreb, czy plecaków, ani sprzętu do kamerowania (kręcenie filmów jest zabronione). Można mieć małą torebkę z paszportem i hajsem, telefon i aparat. Wodę dostaje się gratis razem z biletem wstępu. W piątki Taj Mahal jest nieczynny, bo w te dni odwiedzają go tylko rodziny tych, którzy Taj Mahal budowali. Dla nich udostępniony jest meczet znajdujący się po lewej stronie grobowca i to oni dbają o jego konserwację (tylko oni podobno znają przekazywaną z pokolenia na pokolenie sztukę zdobienia ścian Taj Mahalu).


Samo określenie Taj Mahal oznacza w języku urdu koronę budynków lub koronę pałaców. Jak nam tłumaczył przewodnik nie jest to termin, który stosowany był wcześniej, bo sam Taj Mahal pałacem przecież nie jest. Podobno wcześniej był określany jako grobowiec światła (Rauza-i-Munavvara), ale pewności nie mamy. Jest chyba najznakomitszym i najpiękniejszym, a na pewno najbardziej symetrycznym, grobowcem na świecie (chyba, że ktoś woli piramidy). Jest milion źródeł opisujących jego historię, więc my przedstawimy tylko wersję skróconą i uproszczoną. Taj Mahal, położony nad rzeką Jamuną został wybudowany jako grobowiec ukochanej żony wielkiego władcy Mogołów Shah Jahana, który panował w wieku XVII (1628-1658). W Taj Mahalu spoczywa Mumtaz Mahal (właściwie Arjumand Banu Begam), perska księżniczka, kolejna żona (ale najbardziej ulubiona) Shah Jahana (kolejna, bo jedne źródła podają, że druga, inne, że trzecia, a jeszcze inne, że czwarta). Mahal to przydomek, który nadał Mumtaz jej mąż. Oznacza ozdobę pałacu. Spisujemy powyższe 14.02, więc idealnie wpisujemy się z miłosną historią w klimat walentynek. Mumtaz Mahal zmarła w trakcie porodu 14 dziecka, w wieku 38 lat (wg naszego przewodnika 39). Przed śmiercią  Shah Jahan złożył Mumtaz trzy obietnice, a jedną z nich było właśnie wybudowanie budynku, który na zawsze ją upamiętni (pozostałe dwie, to, że więcej ma się nie żenić – tylko po co by mu to było skoro miał wielki harem – i że zajmie się dziećmi). W dniu jej śmierci podobno osiwiał w jeden dzień.
Na nas Taj Mahal zrobił ogromne wrażenie – jest naprawdę przepiękny. Ale żadne to odkrycie. Jest prawie całkowicie symetryczny, jedynym odstępstwem jest grobowiec Shah Jahana, który został dobudowany po jego śmierci. Leży teraz pochowany koło Mumtaz i swoim nagrobkiem zaburza symetrię. W trakcie zwiedzania dostaliśmy wykład o kamieniach szlachetnych i półszlachetnych – Taj Mahal zbudowany jest z białego, prześwitującego pod wpływem światła marmuru, jest zdobiony przeróżnymi kamieniami (black star of India, malahit), ale szczególną uwagę przykuwa karneol, który pod wpływem światła de facto świeci.


Wchodząc do grobowca oczywiście nie wolno robić zdjęć, a na nogach trzeba mieć takie ochraniacze
jak w szpitalu (w cenie biletu ;) ).



















Zwiedzanie największej atrakcji wyjazdu dobiegło niestety końca, a my udaliśmy się na lunch. Ze względu na fakt, że jesteśmy w stanie Uttar Pradesh, a nie w Gujaracie, to można wypić piwko. Więc zamówiłyśmy nasze pierwsze w Indiach Kingfishery.



Po lunchu przewodnik zalazł nam za skórę, bo zamiast kontynuować zwiedzanie to wywiózł nas najpierw do jubilera (w stylu „best price for you madam and I give you 60% discount”) a potem do sklepu z marmurami (bo o niczym innym nie marzymy jak kupić sobie marmurowy stół z  podświetlanym blatem, który wyślą nam prosto do Polski z ubezpieczoną przesyłką – gratis!). Tym sposobem zmarnowaliśmy 2h i wystarczyło nam czasu już tylko na zwiedzanie czerwonego fortu w Agrze. To tu mieszkał Shah Jahan ze swoją Mumtaz, a potem stąd patrzył na Taj Mahal, kiedy Mumtaz już nie było. Po Red Forcie spodziewałyśmy się murów obronnych, a zaskoczył nas cudowny pałac – w połowie z czerwonego piaskowca, a w połowie z białego marmuru (na punkcie, którego miał bzika Shah Jaha). 















Po zwiedzeniu tego obiektu zaczęliśmy odwrót. Po drodze wysiadł przewodnik. Nastąpił kwas, bo on chciał napiwek, a my mu nie daliśmy, bo przez jego próby wciskania nam suwenirów w najlepszej cenie nie zobaczyliśmy kilku miejsc, na których nam zależało. Po powrocie do hotelu zjedliśmy kolację i padliśmy spać zmęczeni.

1 komentarz: