czwartek, 9 lutego 2017

Vadodara w stanie Gujarat



Po pobudce we wtorkowy poranek okazało się, że po 6 godzinach snu, po bezsennych prawie dwóch dobach, nie nastąpiła jednak oczekiwana regeneracja. Pół przytomne zlazłyśmy na śniadanie. O 10:30 przyjechał po nas samochód z kierowcą oraz naszą ulubioną Annapurną. Wyruszyliśmy w kierunku Laxmi Vilas Palace – podobno największego prywatnego pałacu w Indiach. Został zbudowany za czasów maharadży Sayajirao Gaekwad III, najznamienitszego maharadży Vadodary (czyt. Vadodry, a w ogóle to powinno się mówić Barody). Obecnie właścicielem pałacu jest potomek rodu maharadżów Samarjitsinh Ranjitsinh Gaekwad. Ale w obecnych czasach tytuł maharadży jest już tylko tytułem i nic więcej. Żadne rządzenie za tym nie idzie, tylko włości. Więc w sumie i tak pan maharadża nie może narzekać.


Pałac zrobił na nas ogromne wrażenie. Nasze hinduskie koleżanki zwróciły nam uwagę, że jego architektura miała w zamiarze maharadży Sayajirao Gaekwad III stanowić symbol rządów ponad podziałami i ponad religiami. Dlatego patrząc na fasadę można zauważyć cztery różne fragmenty, każdy przypominający świątynię innej religii. 


Dostaliśmy na uszy słuchawki z opowieściami o historii tego miejsca, a Annapurna dopowiadała resztę. Umiemy już, że raja to król, rani – królowa, kumari to dziewczynka, maharajkumari to księżniczka, durbar to dwór królewski, a dziękuję śukrija, no i klasyczne namaste. 








Przy przerwie na colę chyba z godzinę dyskutowaliśmy o naszych politycznych i gospodarczych sytuacjach (my niestety nie mamy się obecnie czym chwalić), o historii i tradycjach. Interesujące były wymiany poglądów hindusko-niemiecko-polskich. Doskonale spędziliśmy przedpołudnie. Potem była wizyta w muzeum. Zasadniczo muzea mnie nudzą i nie lubię, ale jak trzeba to trzeba. Po muzeum, był przepyszny lunch.


Następnie Annapurna wywiozła nas za miasto, żeby oglądać Champaner. 









W drugim zwiedzanym przez nas obiekcie napadła nas grupa Hindusów żeby koniecznie zrobić sobie z nami zdjęcia. Chyba z cztery rodziny w różnych konfiguracjach (mąż żona + my, tylko żona i dzieci +i my, żona i koleżanka + my, etc.)  urządzili sobie sesję zdjęciową. Na koniec podali mi najmniejsze dziecko żeby ono też miało fotę. Miałyśmy ubaw po pachy. Zanim przyleciałyśmy do Indii Asia rozmawiała o naszym wyjeździe z jednym ze swoich hinduskich studentów z PWru. I stwierdził on – cytując – „you will be like a celebity maaam”. Także tego.
W międzyczasie Christian robił nam jakieś wspólne zdjęcie – Aśka, Annapurna i ja. Miałyśmy stać na progu jakiejś przecudownej bramy. Ale Annapurna kręci głową, że ona nie może. I się okazuje, że Hindusi wierzą, że nie wolno stawać ani siadać na progu. Można tylko przekraczać. U nas też jest coś nie tak z tymi progami. Ciekawe w czym tkwi szkopuł.




Najlepsze było popołudnie. Wracając już niby do hotelu, Christian chciał kupić żonie (która jest notabene Polką) jakieś specjalne bransolety na nogi do tańczenia. I się okazało, że Annapurna też tańczyła takie tańce, więc dzwoni do swojego nauczyciela, skąd takie ozdoby można zdobyć. W trakcie rozmowy się okazało, że nauczyciel akurat teraz ma u siebie w domu próbę tańca dwóch dziewczyn przystępujących niebawem do egzaminu. I padło pytanie, czy chcemy zobaczyć. Wiadomo, że tak!
Pojechaliśmy do jego domu, a tam na piętrze w sali prób były 2 rodziny tancerek, rodzina nauczyciela (żona, matka i córki), zespół muzyczny  w składzie dziadek na flecie, pan z wąsem zawodzący i pan na bębnie. Nauczyciel stukał pałkami i analizował tańce. Było rewelacyjnie. Strasznie byliśmy wszyscy zachwyceni. Na koniec oczywiście chcieli z nami zdjęcia. No to my z nimi też. A co. 





My wpatrywaliśmy się w tańce, ale Annapurna pilnowała agendy i okazało się, że musimy uciekać, żeby zdążyć na kolację pod miastem zaplanowaną w wiejskiej rezydencji prezydenta uczelni. Było to przygotowane z rozmachem – scena z występami (i nieodłączną prowadzącą uroczystość, która z kartki czyta znane - oczywiście Hindusom - powiedzenia i cytaty), stoliki rozstawione na przyciętym co do milimetra trawniku, więcej chyba kelnerów niż nas (było grono pedagogiczne i studenty), wokół palmy, a z tyłu catering z hotelu Sayaji z jak zwykle smakowitym jedzeniem. Mimo, że tu jest w sumie ciepło, to jednak wieczory są zimne, a że siedzieliśmy na dworze, to na koniec zlodowaciały nam stopy. Wróciliśmy koło 23, a jeszcze trzeba było usiąść do wykładów na czwartek. Z tego wszystkie znowu proces zasypiania nastąpił po 1. Po 7 pobudka i kolejny dzień zaczęłyśmy znowu w trybie zombie. Śubh raatri!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz