
Po pobudce we wtorkowy poranek okazało się, że po 6 godzinach snu, po bezsennych prawie dwóch dobach, nie nastąpiła jednak oczekiwana regeneracja. Pół przytomne zlazłyśmy na śniadanie. O 10:30 przyjechał po nas samochód z kierowcą oraz naszą ulubioną Annapurną. Wyruszyliśmy w kierunku Laxmi Vilas Palace – podobno największego prywatnego pałacu w Indiach. Został zbudowany za czasów maharadży Sayajirao Gaekwad III, najznamienitszego maharadży Vadodary (czyt. Vadodry, a w ogóle to powinno się mówić Barody). Obecnie właścicielem pałacu jest potomek rodu maharadżów Samarjitsinh Ranjitsinh Gaekwad. Ale w obecnych czasach tytuł maharadży jest już tylko tytułem i nic więcej. Żadne rządzenie za tym nie idzie, tylko włości. Więc w sumie i tak pan maharadża nie może narzekać.
Pałac
zrobił na nas ogromne wrażenie. Nasze hinduskie koleżanki zwróciły nam uwagę,
że jego architektura miała w zamiarze maharadży Sayajirao Gaekwad III stanowić
symbol rządów ponad podziałami i ponad religiami. Dlatego patrząc na fasadę
można zauważyć cztery różne fragmenty, każdy przypominający świątynię innej
religii.
Dostaliśmy na uszy słuchawki z opowieściami o historii tego miejsca, a
Annapurna dopowiadała resztę. Umiemy już, że raja to król, rani – królowa,
kumari to dziewczynka, maharajkumari to księżniczka, durbar to dwór królewski, a
dziękuję śukrija, no i klasyczne namaste.
Przy przerwie na colę chyba z
godzinę dyskutowaliśmy o naszych politycznych i gospodarczych sytuacjach (my
niestety nie mamy się obecnie czym chwalić), o historii i tradycjach. Interesujące
były wymiany poglądów hindusko-niemiecko-polskich. Doskonale spędziliśmy
przedpołudnie. Potem była wizyta w muzeum.
Zasadniczo muzea mnie nudzą i nie lubię, ale jak trzeba to trzeba. Po muzeum,
był przepyszny lunch.
Następnie
Annapurna wywiozła nas za miasto, żeby oglądać Champaner.
W drugim zwiedzanym przez nas
obiekcie napadła nas grupa Hindusów żeby koniecznie zrobić sobie z nami
zdjęcia. Chyba z cztery rodziny w różnych konfiguracjach (mąż żona + my, tylko
żona i dzieci +i my, żona i koleżanka + my, etc.) urządzili sobie sesję zdjęciową. Na koniec
podali mi najmniejsze dziecko żeby ono też miało fotę. Miałyśmy ubaw po pachy. Zanim
przyleciałyśmy do Indii Asia rozmawiała o naszym wyjeździe z jednym ze swoich hinduskich
studentów z PWru. I stwierdził on – cytując – „you will be like a celebity
maaam”. Także tego.
W międzyczasie Christian robił
nam jakieś wspólne zdjęcie – Aśka, Annapurna i ja. Miałyśmy stać na progu
jakiejś przecudownej bramy. Ale Annapurna kręci głową, że ona nie może. I się
okazuje, że Hindusi wierzą, że nie wolno stawać ani siadać na progu. Można tylko
przekraczać. U nas też jest coś nie tak z tymi progami. Ciekawe w czym tkwi
szkopuł.
Najlepsze było popołudnie. Wracając
już niby do hotelu, Christian chciał kupić żonie (która jest notabene Polką)
jakieś specjalne bransolety na nogi do tańczenia. I się okazało, że Annapurna
też tańczyła takie tańce, więc dzwoni do swojego nauczyciela, skąd takie ozdoby
można zdobyć. W trakcie rozmowy się okazało, że nauczyciel akurat teraz ma u
siebie w domu próbę tańca dwóch dziewczyn przystępujących niebawem do egzaminu.
I padło pytanie, czy chcemy zobaczyć. Wiadomo, że tak!
Pojechaliśmy do jego domu, a tam
na piętrze w sali prób były 2 rodziny tancerek, rodzina nauczyciela (żona,
matka i córki), zespół muzyczny w
składzie dziadek na flecie, pan z wąsem zawodzący i pan na bębnie. Nauczyciel
stukał pałkami i analizował tańce. Było rewelacyjnie. Strasznie byliśmy wszyscy
zachwyceni. Na koniec oczywiście chcieli z nami zdjęcia. No to my z nimi też. A
co.
My wpatrywaliśmy się w tańce, ale
Annapurna pilnowała agendy i okazało się, że musimy uciekać, żeby zdążyć na
kolację pod miastem zaplanowaną w wiejskiej rezydencji prezydenta uczelni. Było
to przygotowane z rozmachem – scena z występami (i nieodłączną prowadzącą
uroczystość, która z kartki czyta znane - oczywiście Hindusom - powiedzenia i
cytaty), stoliki rozstawione na przyciętym co do milimetra trawniku, więcej chyba
kelnerów niż nas (było grono pedagogiczne i studenty), wokół palmy, a z tyłu
catering z hotelu Sayaji z jak zwykle smakowitym jedzeniem. Mimo, że tu jest w
sumie ciepło, to jednak wieczory są zimne, a że siedzieliśmy na dworze, to na
koniec zlodowaciały nam stopy. Wróciliśmy koło 23, a jeszcze trzeba było usiąść
do wykładów na czwartek. Z tego wszystkie znowu proces zasypiania nastąpił po
1. Po 7 pobudka i kolejny dzień zaczęłyśmy znowu w trybie zombie. Śubh raatri!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz