niedziela, 15 lutego 2015

Wycieczka, dzikie węże i take-away





Kolejne dwa dni wywczasu minęły ekspresowo. Mimo to nasuwa się taka refleksja, że jak się często zmienia miejsce to wyjazd wydaje się dużo dłuższy niż gdyby się siedziało na zadzie w jednej lokalizacji.  Np. jak się gdzieś jedzie na tydzień to pierwszy dzień w nowym miejscu zawsze się wydaje taki długi, a potem reszta zlatuje zanim się człowiek obejrzy. Z kolei jak się śpi w kilku miejscach to takie podróżowanie rozciąga czas i ma się wrażenie, że zwykły tydzień trwa 2 albo i dłużej. A co najlepsze, że pakowanie plecaka nie jest smutne, bo nie oznacza końca wakacji, tylko zmianę lokalizacji i nowe przeżycia. 

Wczoraj udaliśmy się na rejs łodzią do Anthong National Marine Park. Fajna wycieczka w sumie, bo mała to odmiana od dotychczasowych aktywności, ale też mówiąc szczerze, tak zwanej dupy nie urywa. Między 7.30 a 7.45 miał po nas przyjechać minibuuuu. Oczywiście na czas nie przybył. O 8.00 zaczęłam wydzwaniać do biura podróży, z którego tę wycieczkę załatwiliśmy. Pan powiedział, że zadzwoni do organizatora i da znać. Dał znać. Jeszcze tylko 10 min. i będą. 8.15 minbuuuu przyjechał i zawiózł nas do portu.


Wycieczka jak to wycieczka, zorganizowana do granic możliwości. Najsamprzód skąpe śniadanie, potem płyniemy. Następnie na łódź (napędzaną silnikiem do młocarki czy coś) i wysiadka na pierwszej wyspie. Tam mamy "łan ała". Wejście po strasznie stromych schodach na view point i oglądanie szmaragdowego jeziora połączonego z morzem podziemnymi tunelami. No ładnie. Potem prykanie na plaży, zakładanie obleśnych, śmierdzących kamizelek ratunkowych i z powrotem. 



Żeby podkreślić naszą narodowość zrobiliśmy sobie żart i zabraliśmy klasyczną reklamówkę z biedrony, z którą typowy Polak na wakacjach nie powinien się rozstawać. Żeby stereotyp podtrzymać mieliśmy w niej butelczynę sprita, oczywiście rozcieńczonego polską wódką Krupnik z biedrony. A jakże. Pewnie jest to klasyczny suchar ale nas to okropnie ubawiło, a w szczególności jak na naszą sesję zdjęciową inne nacje na plaży patrzyły co najmniej ze zdziwieniem.  




Lunch na łodzi - duży i dobry.



Potem znowu płyniemy. Kolejna wyspa i powtórka z rozrywki - ohydne kamizele, transferowa łódka i "ju he łan en ha ała". Czyli mamy półtorej godziny. Tu niby miał być snorkeling. Rozdali nam maski, rurki a to był jakiś żart. Widoczność pod wodą zero i może pół ryby. Jeszcze do tego nieciekawej, bo jak okoń czy co tam... 

No i dalej prykanie na plaży, element walentynowy i droga powrotna. Oczywiście mieliśmy być w porcje o 16.30 a byliśmy przed 18, ale w końcu jesteśmy w Azji.




Wieczorem poszliśmy wymienić trochę waluty i na kolację. Łukaniu ciągle płakał, że jedzenie za mało ostre. Więc sobie w końcu zamówił tak żeby było ostre jak należy, czyli, tu pozwolę sobie na obrzydliwy żart, żeby piekło dwa razy.



A dzisiaj mieliśmy ostatni pełny dzień wywczasu, więc wsiedliśmy znowu na skuter i udaliśmy się w poszukiwaniu rajskich plaż. Niestety poszukiwania zakończyły się fiaskiem i summa summarum wylądowaliśmy na odkrytej poprzednim razem Silver Beach. Z dzisiejszych atrakcji to pyszne śniadanie gdzieś na trasie i wizyta na farmie z dzikimi wężami. Obejrzeliśmy pokaz pana ze skorpionami i kobrami. Coś nam próbował tłumaczyć dlaczego nie ma dwóch palców. Chyba chodziło o to, że ugryzł go jadowity wąż i musiał sobie oderżnąć, ale czy rzeczywiście, to nie wiem.








Dali nam też potrzymać pytonga :). Cała przyjemność 300 thb od głowy.







W tak zwanym międzyczasie Łukaniu zrobił mi lekcję jazdy na skuterze i nawet nie poszło najgorzej. No ale też i nie najlepiej, bo Łukaniu stwierdził, że nie da mi kierować i że ze mną nie wsiądzie.




Po objazdówce, w drodze powrotnej, zatrzymaliśmy się na targu z jedzeniem i wszelakiem azjatyckim badziewiem. Zaczęliśmy próbować co poniektóre przysmaki i doszliśmy do wniosku, że dzisiaj dla odmiany nie pójdziemy na kolację do knajpy ale weźmiemy na wynos i zjemy sobie pod domkiem. 





Tak też uczyniliśmy. Jako że nasze łakomstwo niestety nie zna granic, to oczywiście kupiliśmy za dużo i teraz bolą nas brzuchy z przejedzenia. Ale było dobre i warte grzechu.





Ze względu na fakt, że nasz pobyt na Koh Samui dobiega końca (jutro wyjeżdżamy), to można krótko podsumować. Otóż chyba ta wyspa lata świetności ma już za sobą. Po wizycie na Koh Phangan, Koh Samui to lekkie rozczarowanie. Jak wybieraliśmy plażę, przy której będziemy rezydować, Lamai Beach była na czołowym miejscu wszelakich rankingów. A jest naprawdę słaba i do plaż na wyspie sąsiadce się nie umywa. 2 dni jeździliśmy skuterem wzdłuż wybrzeża i w sumie oprócz tych 2 plaż, opisanych w poprzednim poście, niczego ciekawego nie znaleźliśmy. Powód tego jest dosyć prosty. Wszystkie piękne, urokliwe i zaciszne plaże zostały zabudowane i odcięte od świata wielkimi milion-gwiazdkowymi hoteliskami molochami. I jeżeli ktoś nie lubi siedzieć na dupsku w all-inclusive resorcie, to zostają plaże publiczne w stylu Lamai. A o takie nikt za bardzo nie dba, przez co toną w śmieciach. Natrafiliśmy też, nie powiem, na kilka interesujących miejscówek, w których widoki ładne i całkiem bezśmieciowo, ale za to do kąpania niezdatne, bo woda na pierwszy rzut oka syfiasta i płytka na kilometr. No więc to Koh Samui jest zdecydowanie przereklamowane. Co prawda jak się zjedzie z głównej drogi na takie boczne, ciągnące się wzdłuż wybrzeża to owszem, jest na czym oko zawiesić, ale nie jest tak doskonale jak na poprzedniej wyspie. Jeśli ktoś miałby kiedyś dylemat, którą z tych dwóch wysp odwiedzić (a my taki mieliśmy i nie mogąc podjąć decyzji odwiedziliśmy obie) to z czystym sumieniem mogę doradzić Koh Phangan. Nie jest też oczywiście tak, że odchodzi tu jakieś marudzenie. Koh Samui nie jest takie złe i nie żałujemy, że je zobaczyliśmy, no ale jednak jest znacznie mniej zapierające dech.

Jutro pakowanie plecaków, ale jak napisałam na początku, to na szczęście jeszcze nie koniec. A i ze spraw organizacyjnych, to chociaż wymeldowanie jest o 11, to dopłacaliśmy 200 batów i mamy domek do 14. Tylko lekki strach nas zżera czy pan z biura na pewno nam przesunął prom z 8 na 15.30. Bo tutaj to nigdy nie wiadomo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz