piątek, 13 lutego 2015

Tygrys z Koh Samui



Tłusty czwartek na Koh Phangan upłynął nam pod znakiem lenistwa i zasadniczo obżarstwa. Zaczęliśmy od grubego śniadania - na przystawkę miały być drobne owoce, a wjechał ogromny talerz z ananasem, bananem, arbuzem. Już samym tym się najedliśmy, a tu jeszcze trzeba było spożyć jajecznicę (M.) i omleta z szynką (Ł.). Potem byczyliśmy się na naszej plaży popijając Changi oraz zrobiliśmy spacer niczym Jezus po wodzie, na wyspę, która była na przeciwko Island View Cabana, co zostało udokumentowane poniżej.





Popołudniową porą pojechaliśmy skuterem do Thong Sala załatwić interesy. Musieliśmy kupić bilet na prom na Koh Samui i chieliśmy też ogarnąć wycieczkę do Angthong National Marine Park. Ale plan był taki żeby popłynąć łodzią z Koh Phangan i żeby nas wysadzili na Koh Samui. No niestety takiej opcji nie dało się zaaranżować. Na Sri Lance potrafią wszystko, z niczym nie ma problemu. Tutaj są jakoś mało elastyczni. Albo jak w folderze, ulotce, albo wcale. To samo z cenami (jak do tej pory). Taka cena jak napisana i ani bata w dół. No nic. Odpuściliśmy temat tej wycieczki stwierdziwszy, że zajmiemy się tym dnia następnego.



Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że jeżdżenie skuterem po wyspie jest doskonałe. Widoki są po prostu nie do opisania. I jest bardzo, bardzo zielono. Mogłabym rzec, że zielono jak na Sri Lance i na pewno zieleniej niż w Indonezji. Co zakręt to wpadaliśmy w zachwyt. 

No a teraz trzeba się przyznać jak skandalicznie pofolgowaliśmy sobie w ten tłusty czwartek. Wprawdzie pączków nikt nie jadł, ale i tak nagrzeszyliśmy okrutnie. Po załatwieniu interesów w centrum (zakup biletu łodzią Lomprayah) udaliśmy się na targ z jedzeniem. Przykładowe specjały za śmieszne pieniądze poniżej (to była dopiero zakąska...). Np. 4 panierowane, spore krewety za 3 zł.



Po wizycie w Thong Sala, na trasie powrotnej do domu, stanęliśmy w Chaloklum na kolację. Tu się znowu popisaliśmy - nie chcący zamiast 2 dań na 2 osoby zamówiliśmy 3. Miał być to wieczór z owocami morza - dla M. pad thai z krewetami, dla Ł. to samo z owocami morza. Do tego na zagrychę miał być grillowany ananas. Ale okazało się, że grillowany ananas to osobne danie z rybą. Do popicia zażyczyliśmy sobie changa i surowego kokosa do picia. Całe szczęście, że na wakacjach nosi się tylko spodnie na gumce. 





Po tym obżarstwie, niczym grube bąki, potoczyliśmy się skuterem, już po ciemku w kierunku naszej plaży Mae Haad. Oddaliśmy skuter, Łukaniowi oddali paszport. Spakowaliśmy placaki, wypiliśmy trochę okażacza, zamówiliśmy na recepcji taryfę na 6 rano i udaliśmy się na spoczynek. Ale z zaśnięciem nie było tak łatwo. Najsamprzód, w domku obok, jakaś zachodnio-europejska parka z niewyjaśnionych ;) przyczyn zaczęła nadmiernie hałasować - ich domek cały skrzypiał, a pani głośno wyrażała swoje zadowolenie niewiadomego pochodzenia w języku ojczystym, najprawdopodobniej germańskim. Ja ja ja.

Potem jak już Francja i Niemcy poszli spać, coś w naszym obmierzłym domku zaczęło strasznie hałasować. Były podejrzenia, że to mysz (ale skąd tam mysz?), potem, że to ptak (ale skąd ptak w domku?), w końcu, że pewnie gekon. Ja się lekko wypłoszyłam, więc Łukaniu postanowił odegrać bohatera i wstał, i zapalił światło. Obejrzał podejrzany róg, z którego dochodził hałas, ale nic nie znalazł. Po chwili znowu niezidentyfikowany obiekt zaczął wydawać głośne dźwięki skrzeczącego ptaka. Wówczas zaobserwowałam, że tajemnica może kryć się pod dziełem sztuki, które wisiało nad wejściem do kibla. Trzeba więc było zdjąć obrazek ze ściany i zobaczyć co się pod nim kryje. Na tym etapie bohaterstwo Łukania się skończyło i uciekł na ganek. Ja zaś odkryłam 2 gekony, które momentalnie rozpierzchły się w szparach ścian. Hałas się skończył, ale niektórzy nie chieli już wracać do środka i trzeba było im tłumaczyć, że gekony są w porządku i nie trzeba się ich bać. Tłumaczenie zostało wzmocnione 2 sążnymi łykami odkażacza, który tym razem pełnił rolę eliminacza strachu przed gadami. 

Poskutkowało. W końcu zasnęliśmy. Niestety już koło 5 zaczął dzwonić budzik. O 5.20 zwlekliśmy się. Zimne prysznice i poszliśmy przed wejście. Taryfa miała być na 6. O 6.40 mieliśmy być w porcie na check-inie. Trasa do portu od nas zajmuje ok. 20 min. Tu skorzystałam z doświadczenia nabytego w Indonezji. Licząc na to, że fura przyjedzie po nas punktualnie można było zamówić ją na 6.20. Ale jak byłyśmy z Asią na Jawie to już raz nie przyjechała. Więc wykalkulowałam, że jak zamówię na 6, a ona nie przyjedzie, to zdążymy zamówić jeszcze raz. Oczywiście o 6.00 nie było po nas żadnej taksówki. O 6.05 też nie i 6.07 dalej nie. Więc upomnieliśmy przez okno świeżo obudzoną panią z recepcji żeby jednak zamówiła nam transport jeszcze raz. Zamówiła i pojazd przyjechał o 6.25. Więc zdążyliśmy mimo wszystko.

Pożegnaliśmy Island View Cabanę, w myślach rownież Chrząkacza, czyli naszego "ulubionego" kelnera, który ciągle charczał, chrząkał i nie wiadomo co jeszcze robił i czy to miało jakieś przełożenie na przynoszone dania, i wypłynęliśmy w kierunku Koh Samui.

Na sąsiednią wyspę płynie się krótko, ok. 30 min, (300 thb). Dostaje się naklejki na klatę i na plecaki w odpowiednim kolorze, w zależności od tego dokąd się płynie. W porcie czekały już minibusy z tej samej korporacji i rozwoziły turystów w rożne części wyspy. Nas pan poinformował, że mamy iść do "mini buuu nambaaa siiik". Czyli minibusa  nr 6. Dziwny jest ten tajsko-angielski. Rożny od lankijskiego i indonezyskiego. Bardziej taki jak w "Full metal jacket" - "...me love you long time...me sucky sucky" ;).

Minęło już parę dni i powoli załapujemy co oni mówią. Ogólnie ucinają końcówki i wszystko przeciągają. 

No dobra, ale wracając do Koh Samui. Koło 9 byliśmy już w naszym lokum - Green Canyon. Dostaliśmy aż za ładny domek zaraz w pierwszym rzędzie. Od razu wzbudziło to nasze podejrzenia, ale nic się nie odezwaliśmy. 

Pierwsze wrażenie jeśli chodzi o wyspę jest takie, że, mimo wielkiej sławy, prezentuje się 100 razy gorzej niż jej sąsiadka Koh Phangan. Wizyta na plaży (a mieszkamy 5 minut spacerem od niby jednej z najładniejszych) to tylko potwierdza. Może na zdjęciach (poniżej) tego tak nie widać, ale jest syf straszny - pełno śmieci, leżaki poustawione jak dla sardynek w puszce, mnóstwo knajp, widoki zupełnie przeciętne. Stwierdziliśmy, że jest to pierwsza i ostania nasza wizyta na tej plaży. Zjedliśmy tam śniadanie, zrobiliśmy szpacer i uciekliśmy.




Zobaczyliśmy, że 10 minut jazdy od nas można odwiedzić tygrysy. To był nasz plan na Bangkok, ale skoro można i tu, to chociaż zaoszczędzimy czas tam. Wejściówka złodziejska. Szkoda nawet pisać ile. A wrażenia bardzo mieszane. Mieliśmy zdjęcie z małym, dwumiesięcznym tygrysem, którego można było nakarmić mlekiem. On wyskoczył z klatki jak z procy, wskoczył nam na kolana i przyssał się do butelki. W dotyku to bardziej jak pies niż kot. Twardy, a futro szorstkie. Śmieszne uczucie. Ale wszystko to trwa w ekspresowym tempie. Potem duży tygrys, Sarah. Wolno wejść do klatki tylko na chwilę. Usiąść, nie wolno głaskać, zapozować i wyjść. Nad wszystkim czuwa ekipa: ochroniarz, fotograf, ustawiacz. Tygrys ma na szyi jakąś obrożę. Niestety wygląda na to, że nie jest on wcale oswojony, ale ospały jak po jakichś prochach. Więc wrażenia jak po słoniach...





Po wizycie u tygrysa, pojechaliśmy załatwić interesy - ekskursję łodzią po wyspach (Marine Park) i przerezerwowanie biletu powrotnego na prom z 8 na 15.30 i z obecnej destynacji na lotnisko. Wycieczka będzie jutro za 1300. Cena w miarę w porównaniu do pierwotnej - 2500. Z tym powrotem, to z kolei niby dogadane, ale czy się uda to nie wiem.

Po tych wszystkich atrakcjach wsiedliśmy na skuter i pojeździliśmy nieco po wyspie. Są fragmenty, które są piękne. Ale jak dotąd takich ze świecą szukać. Większość tego co widzieliśmy po drodze raczej nie zachwyca (w przeciwieństwie do poprzedniej wyspy, która zachwycała cały czas).

I tak:

Plaża koło Tiger zoo


Plaża Silver Beach (super - wyjątek potwierdzający regułę). Tu jedliśmy lunch.




Potem wielki Budda (oczywiście pełen kicz jak to w tego typu świątyniach):





Pod wieczór pojechaliśmy na targ, ale nic specjalnego nie było. Potem kolacja przy plaży. Curry piekło okropnie, ale było pyszne. Lekkie odkażanie i teraz pora spać, bo jutro wycieczka. A no i w sprawie domku mieliśmy wizytę z recepcji. Że się pomylili i ble ble ble. Ale jak na razie walczymy o swoje i nie daliśmy się przesiedlić, zobaczymy co będzie jutro. O szczegółach następnym razem.

 Z Koh Samui raportowali dla Państwa M. I Ł. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz