
Krzesła lotniska moskiewskiego dały nam się nieco we znaki, czy też bardziej w krzyże. Ale dość starczego narzekania. Wylecieliśmy z Szeremietiewa z lekkim opóźnieniem. Jednak mimo to, mówiąc zupełnie szczerze, nie można się właściwie za bardzo do linii Aeroflot przyczepić. Jedynym mankamentem jest brak jakiegokolwiek alko. Ani piwka. Ani winka. Ani drinka. Ale poza tym - jedzenie ok, obsługa wcale miła w przeciwieństwie do tego co piszą na rożnych forach, ciepło bardzo, nie to co w emirates. Wątpliwości przed lotem były więc zupełnie nie na miejscu.
Jak lecieliśmy nad Nepalem było widać Himalaje <3
Do Bangkoku dolecieliśmy zasadniczo na czas, mimo mini opóźnienia przy starcie. Po lądowaniu plan był taki, że kupujemy trochę waluty, kartę na lokalną telefonię oraz przemieszczamy się na drugie lotnisko Don Muang.
Kurs na lotnisku średni, więc wymieniliśmy tylko 100 dolców. Karta w sieci Truemove 300 thb.
Po wylądowaniu, 48 godzinna jak do tej pory podróż chyba dała nam się we znaki. Paręnaście dobrych minut zajęło nam ogarnięcie się na lotnisku. Zaczęliśmy szukać shuttle busa na drugie lotnisko. Nie ma co ukrywać, że opornie nam szło. No ale w końcu znaleźliśmy. Bardzo miło, że jest on gratis.
W załączeniu rozkład jazdy:
Dojazd zajął ok. godziny. Po dojeździe mieliśmy 5h do odlotu. Byliśmy tam znacznie przed czasem. W sensie przed czasem lotu do Surat Thani. Dlatego też postanowiliśmy oddać bagaż do poczekalni (tu małe oszustwo - za cały dzień za bagaż liczą 75 thb, a mieliśmy 2 plecaki, wiec zapakowaliśmy 2 plecaki w 1 wór 100 litrowy, dzięki czemu za 3h zapłaciliśmy jak za 1 szt. bagażu a nie 2), udać się na jedzenie i na piwko. Wyszliśmy z terminala zupełnie jakąś okrężną drogą. Poszliśmy obejrzeć świątynie, które widać było z lotniska. Z bliska nie były aż tak piękne jak z daleka. Przede wszystkim efekt psuły figury krów, tygrysów i innych zwierząt z tworzyw sztucznych. Najgorszy zaś był szkielet w koronie i okularach kiwający się przed wejściem.
Ponieważ byliśmy co najmniej zgłodniali Ł. rozporządził zakup jedzenia na straganie. Długi stół między dwoma pasami autostrady, czy innej drogi szybkiego ruchu, uginał się od różnego rodzaju potraw, zakąsek, ryb i innych smakołyków (?), wszystko kolorowe i piękne, może tylko niekoniecznie wspaniale pachnące. Ja odmówiłam, bo na kilometr groziło to zarazą. Ale mister kupił porcję ryżu z kurczakiem w trawie cytrynowej za 3 zł, a na deser kulki pieczone z jakimś sosem kokosowym za 2 zł 10 (kulek). Mimo uprzedzeń z łakomstwa spróbowałam jedno i drugie - i było pyszne.
Czas zleciał szybko, koło 19 polecieliśmy bez awarii jednymi z najgorszych linii lotniczych wg wszelakich rankingów. Ale za 50 zł yeswhynot. Po przylocie wzięliśmy na spółę z inną parą taryfę za 125 thb od głowy za 30 kilosów. Więc chyba bez złodziejstwa tym razem. Hotel niby 4 gwiazdkowy, oczywiście w standardzie miernego hostelu. Ale łóżko po prawie 3 dniach podróży jest nieocenionym luksusem, a łazienka wymarzoną dogodnością.
Widok z okna ;) :
Zanim jednak dokonaliśmy oblucji udaliśmy się na jedzenie - chicken, rice i niewiadomo co. Ale znośne. Nie grymasiliśmy, mimo że przed knajpą co rusz przebiegał jakiś przystojny szczur.
Knajpa:
Jedzenie z piwkiem za 2 osoby 240, czyli ok. 24 plny. Bardzo ładnie.
Z zapoznaną tam 4 Polaków poszliśmy na spacer. W "hotelu" próbowaliśmy z panią z recepcji ustalić jak się dostać dnia następnego na new bus station. Bo tam był odjazd autobusu, który miał nas zawieźć na prom, na który to mieliśmy już kupione bilety z ferrysamui.com. Niestety rozmowy zakończyły się fiaskiem. No nic.
Dnia następnego wstaliśmy koło 7, przed 8 poszliśmy polować na transport. Nowa pani z recepcji złapała nam tuk-tuka. Okazało się, że tu tuk-tuk to nie nasz ulubieniec na 3 kółkach, ale mini ciężarówka, w której podróżuje się na ławeczce na pace.
Pan kierowca był równie komunikatywny jak pani z hotelu. Trzy zatrzymania, pokazywanie mapy i adresu nic nie dały. Trzeba się było odwołać do starej metody z telefonem aby pan zawiózł nas właściwie. Zadzwoniłam do biura, z którego mieliśmy kupione bilety i poprosiłam panią żeby panu wytłumaczyła dokąd mamy dojechać, po ichniemu oczywiście. Udało się. Przed czasem byliśmy w Lomprayaha office. Doskonale. Zdążyliśmy jeszcze na bardzo smaczną kawę, a następnie już na spokojnie do portu.
Trasa przebiegła gładko, bez nadmiernego bujania. Jedynie 15 minut później niż w planie dotarliśmy do Koh Phangan. Wyspa rewelacja! Bardzo zielono, piękne widoki. Wzięliśmy w porcie tuk-tuka, który zawiózł nas do naszej zarezerwowanej przez booking miejscówki w Island View Cabana.
Jak się okazało wybór tego miejsca to był strzał w 10. Cena śmiesznie niska, domek niczym nasz z Asią na Lomboku, tylko nieco starszy. Widoki doskonale. Jak na jakimś filmie albo co. Zielone zbocza porośnięte chyba dżunglą opadające prosto do morza. Ludzi w sumie sporo, ale do przeżycia. Znaczy sporo w porównaniu do naszych poprzednich wojaży, gdzie plaże świeciły pustkami. Można by wręcz zaryzykować słowo raj.
Żeby wynagrodzić sobie trudy podróży skusiliśmy się na tajski masaż na naszej plaży. 30 plnów pełna godzina. Czegóż chcieć więcej.
A na wieczór kolacjon z changiem i odkażaczem przemyconym w półlitrowych wodach do picia. Co by nie obciążać bagażu za nadto szkłem.
Kończymy zatem kolację w warunkach bajecznych. Świnina Ł. w chili dobra, moje krewety curry jeszcze lepsze. Może to zbyt szybka ocena, ale porównując Sri Lankę, Indonezję i Tajlandię, to ta ostania już pierwszego dnia wskakuje w mojej mocno subiektywnej ocenie na miejsce drugie. A to dopiero początek :). "Ratri saład"! (W sensie dobranoc)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz