czwartek, 19 lutego 2015

3 nights in Bangkok (zwiedzanie)




W poniedziałek mieliśmy wieczorową porą lot do Bangkoku. Żeby sobie wydłużyć pobyt na wyspie zamiast gnić w Suratthani, zmieniliśmy prom z 8 na 15.30 parę dni wcześniej w lokalnym biurze podróży. Ale rano stwierdziliśmy, że lepiej dmuchać na zimne i zgodnie z zasadą ufaj, ale kontroluj zadzwoniliśmy do centrali Lomprayah zapytać, czy aby na pewno ten prom przebukowany. A pani skrzeczy w telefonie, że ona nic o zmianie nie wie i że nasz bilet przepadł. No pięknie. Lekutko się zdenerwowaliśmy. Zaczęłam wydzwaniać do pana z biura podróży, żeby dokonał interwencji. Bogu dzięki, że on jeden dobrze mówił po angielsku. Bo gdyby nie to, to bylibyśmy zgubieni. Obiecał, że zadzwoni do Lomprayah, wyjaśni i oddzwoni do nas. Tak też się stało. On mówi, że wszystko gra, bilet się zgadza i że transport (Lomprayah) będzie po nas o 14. Było jego słowo przeciwko słowu pani z centrali. I tak mieliśmy niewielkie pole manewru, więc postanowiliśmy panu zaufać. Jak nie wypali, to będziemy się martwić później. 

Poszliśmy na brzydką plażę Lamai. Dla potwierdzenia naszych słów załączamy dokumentację fotograficzną. Powinno się to nazywać wysypisko Lamai a nie plaża. Zjedliśmy na śniadanie obiad. Weszliśmy do morza śmierdzącego rybą, poleżeliśmy trochę, wypiliśmy browara i nastąpił czas pożegnania z wypoczynkiem. Wzięliśmy następnie prysznice, dopakowaliśmy się i wyszliśmy czekać na transport. Który przyjedzie albo nie przyjedzie. Na szczęście przyjechał.







Wszystko przebiegło, ku naszej wielkiej uldze, zgodnie z planem. Pan się spisał. W Lomprayah zawiodła biurokracja. Pani w porcie o naszym przebukowaniu wiedziała, pani w centrali nie.

Pojechaliśmy na lotnisko, potem poszybowaliśmy do Bangkoku. W hotelu byliśmy koło północy. Za taksę zapłaciliśmy o dziwo tylko 20 parę złotych. Pokój, który zarezerwowaliśmy w Bhiman Inn, miał być z dotychczasowych tym najbardziej "luksusowym". Niby był, tylko miał też w standardzie chmarę komarów. Dziady tak gryzły, że musieliśmy pierwszy raz rozwiesić sobie moskitierę. To dziwne, że na Kho Phangan w domku drewnianym z wielkimi szparami, przez które spokojnie sobie przechodziły gekony, położonym 100 metrów od hałasującej dżungli, nie było ani pół komara, a w klimatyzowanym pokoju w środku Bangkoku całe stado. 

Dzień następny przeznaczony był na eksplorację podstawowych atrakcji Bangkoku. Ponieważ do zobaczenia jest tam mnóstwo wybraliśmy tylko takie must see i tak też uczyniliśmy.

Na początek lekko wrobieni przez tuk-tukowego kierowcę wylądowaliśmy na ekskursji łódką po kanałach Bangkoku. Przepłaciliśmy niestety (700 od głowy, a powinno być za 500). Ale dziad od sprzedaży biletów jak spytaliśmy o lepszą cenę odwrócił się plecami i wyszedł z budki. A nie chcieliśmy tracić czasu na szukanie lepszej oferty. Więc świadomie daliśmy się naciągnąć. Wycieczka rewelacyjna. Wzdłuż brzegów widać cały przekrój społeczny. Od rozsypujących się i gnijących chatek drewnianych, przez wielkie bogate wille, aż po kolorowe świątynie. Bardzo to wszystko razem klimatyczne.







Łódka wysadziła nas koło Grand Palace. Absolutne must see. Wstęp 500 thb. Muszę szczerze powiedzieć, że chociaż nie jeden zabytek, świątynię, pałac widziałam, to ten bije wszystkie poprzednie na głowę. Jest naprawdę przepiękny. Minus jest tylko taki, że mnóstwo turystów i trudno płynnie się poruszać, bo ciągle ktoś komuś wchodzi w kadr. I upał tak zwany sakramencki. Z tych dwóch powodów Grand Palace obeszliśmy dość szybko. A jakby się ktoś uparł, to pewnie można tam spędzić cały dzień. Zwiedzać można tylko w długiej kiecy i takim też rękawie, więc nie umila to wrażeń przy ekspozycji na 30 paro stopniowy upał. W kompleksie Grand Palace jest też Szmaragdowy Budda (The Emerald Buddha Temple - Wat Phrakaew). Wszystko tam naprawdę robi ogromne wrażenie. 














Z pałacu udaliśmy się piechotą do Odpoczywającego Buddy (Wat Pho) Po drodze zagryzając mango, które powchodziło nam w zęby. Wejście do tej świątyni kosztuje 100 thb. Znowu rewelacja. Rzeczywiście posąg ten jest wielki. Do uchwycenia na jednym zdjęciu niełatwy.









Spod Buddy przepłynęliśmy na drugą stronę rzeki za 30 groszy. Bo mostu tam nie ma. Poszliśmy obejrzeć kolejną świątynię - Wat Arun. Wstęp 50 thb i ta cena proporcjonalna do wrażeń. Tym bardziej, że wszystko było w rekonstrukcji.








Tak przeminął czas do popołudnia. Wróciliśmy znowu za 3 baty na naszą stronę rzeki. Wzięliśmy tuk-tuka za (jak ustaliliśmy) 50 thb. To był jakiś wariat, pirat drogowy, kanciarz w jednym. Jechał jak nawiedzony, cisnął tego tuk-tuka do granic możliwości, w zakręty wchodził bokiem, wszystko z piskiem opon. W lusterku tylko widzieliśmy szaleństwo w jego oczach. Jakoś nas dowiózł. Dajemy mu 100 czekając na 50 reszty, a ten złodziej wydaje nam 20, głupio się szczerzy, coś tam awanturuje i odjeżdża. Wkurzył nas, bo nie chodzi o 3 złote, ale o zasady. 

Po zwiedzaniu w okropnym upale, bardziej niż o jedzeniu marzyliśmy o zimnej wodzie. Wskoczyliśmy więc na 5 minut do hotelowego basenu. Woda była naprawdę rześka i wygladała na całkiem czystą.

Potem prysznice i wyjście na obiad do knajpy poleconej przez naszego kolegę, którego z tego miejsca uprzejmie pozdrawiamy.






Poszliśmy następnie na Khaosan Road. Wypiliśmy drynka, kupiliśmy po koszulce i postanowiliśmy udać się na sławetną Soi Cowboy, czyli dzielnicę, a właściwie to ulicę typu red light.

Na początku nikt nie chciał nas tam zawieźć, w końcu jeden tuk-tuk dał się namówić za 250. Faktycznie trochę to wszystko przereklamowane. Kilka klubów z neonami, przed wejściami panie, czy też panio-panowie lekkich obyczajów. Wsród klienteli przeważali siwi, łysi biali panowie po 50tce zazwyczaj z grubym brzuchem. Widok mało zachęcający. Połaziliśmy tam chwilę, uchwyciliśmy paru ladyboyów i wróciliśmy taryfą za 350 na Khaosan.




Na zakończenie dnia, dla ulżenia zmęczonym stopom poszliśmy na 30 minutowy foot masaż (12 zł od głowy, a w sumie to od stóp). A potem chang do poduszki i spać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz