Tym razem druga połowa Doktorek w podróży jest w
podróży - celem jest Miasto które nigdy nie śpi – NYC.
Klasycznie „dolot” składał się z
kilku etapów: Wrocław-Frankfurt-Montreal-Nowy Jork.
Ciekawostką jest to, że w Montrealu
mają podzielone lotnisko na dwie (pewnie niezbyt równe części) wszystkie kraje
i USA. Transfer dla lotów do USA wygląda tak, że w osobnej części najpierw
przechodzi się security check (jakby nie wiadomo kiedy człowiek nagle
zaopatrzył się w jakieś nielegalne przedmioty), potem w info-kiosku wypełnia
się wszystkie informacje dotyczące immigration, skanuje paszport, odciski
palców i na końcu składa różne deklaracje, wtedy maszyna wypluwa kwitek, z
którym idzie się do osoby, która mówi, w której mini kolejce trzeba się ustawić
– jedna kolejka do dużych budek z pracownikami straży granicznej USA, druga do
małych standów z pracownikami straży granicznej USA. Ja trafiłam do tej
drugiej. Bardzo miły Pan zadał kilka pytań
(do kogo, gdzie i po co jadę) i już w Kanadzie dostałam pozwolenie na
wjechanie na teren USA. Po wylądowaniu nikt mnie o nic nie pytał, niczego nie
musiałam wypełniać, w sumie nawet nie było żadnej kontroli, żadnych customs ani
innych immigration offices…
Po odebraniu bagażu (po co oznaczać
pasy numerami konkretnych lotów, jak można wyświetlić tylko logo linii
lotniczych…), skomplikowanym zakupie biletów na metro i godzinie w autobusie
krążącym po różnych terminalach w mega korku w końcu udało się opuścić teren
lotniska La Guardia.
W niezbyt skomplikowany sposób
dotarłam na Roosevelt Island, gdzie goszczę u „przyjaciół rodziny”, a dokładniej
u Kamy i Janniego.
Piątek - pierwszy dzień „urlopu” zleciał
mi na czytaniu 7 magisterek, mini wycieczce biegowej po wyspie (pięknie kwitną
wiśnie!) i na wizycie w labie, w którym pracują Kamila i Janny. Dużo tam
różnych próbówek, wirówek i innego sprzętu, o którym nie mam zielonego pojęcia,
ale wygląda fajnie! Co jest jeszcze fajniejsze, mają tam taki zwyczaj, że w
każdy piątek po pracy wszyscy spotykają się na piwie i rozmowach. I w taki
właśnie ciekawy sposób spędziłam wieczór w gronie międzynarodowych pracowników
nauki, potem była pizza i jeszcze więcej piwa J
Następny dzień niestety nie
zapowiadał się dobrze, ciemne chmury nie zapowiadały niczego ciekawego. W
związku z tym wybraliśmy się do Flushing
Meadows Corona Park i Queens Museum, gdzie jest świetna i olbrzymia makieta
Nowego Jorku
Po kilku godzinach trzeba było
wracać. Podjęliśmy decyzję, że jednak się rozdzielimy, i Kama odbierze z lotniska
JFK Magdę, która przylatuje z Sydney, a ja
z Jannim w skomplikowany sposób wrócimy do domu metrem. Akurat trafiliśmy
na taki weekend, w którym remontowane są tory linii F na pewnym odcinku z
Queens w stronę Manhattanu. W związku z tym trzeba było pojechać na około, ale
przy okazji zaliczyliśmy szybką wizytę na Grand Central i równie miłą wizytę w
Shake Shack – sieci burgerowni. Wieczorem przyjechała Magda, były długie
rozmowy i malowanie jajek (w końcu Wielkanoc).
Po niedzielnym śniadaniu, które nie
do końca było Wielkanocnym, pojechaliśmy na paradę wielkanocną, czyli de facto pooglądać
poprzebieranych ludzi krzątających się po 5 Avenue. Przebrania i kapelusze były
różne, głównie tematycznie związane ze świetami, ale w sumie można było zobaczyć
dużo różnych i dziwnych pomysłów….
Jak już się nam znudziło szwędanie
się w tłumie poszliśmy do Museum of Modern Art. Jak się można spodziewać, było
tam mnóstwo obrazów znanych artystów (i tych mało znanych też), więc
spędziliśmy tam kilka ładnych godzin.
Następnie pojechaliśmy do
Chinatown, gdzie znajduje się też Little Italy (a tak właściwie to jedna ulica,
ale jest). Oczywiście co jest w Chinatown, każdy może się domyślić – pełno małych
sklepików, restauracji, stoisk z przeróżnymi rybami, warzywami i owocami (był
nawet durian, czuć go było z daleka ;). Ciekawostką byli „handlarze”, którzy
wyuczonym sloganem reklamowym, który brzmiał „Luis Gucci Kokors”, oferowali, że
mogą nas zaprowadzić w miejsce, gdzie sprzedają różne torebki, okulary i inne
rzeczy znanych marek. Te miejsca zapewne znajdowały się w jakichś podwórkach
czy innych piwnicach, a że nikt z nas nie miał planu na takie zakupy, to się
nie dowiedzieliśmy, gdzie to tak właściwie było. Cóż za niepowetowana strata ;)
Po posileniu się buble tea
poszliśmy na SoHo i Janny zaprowadził nas na swoją ulubioną uliczkę w tej
części miasta, na której kręcone są wszystkie sceny z ludźmi uciekającymi po
schodach pożarowych na zewnątrz budynku. Widzieliśmy tam też jakąś grupkę
studentów, którzy kręcili jakiś bardzo amatorski filmik ze sceną walki.
Pod wieczór dotarliśmy w okolice Washington
Square Park, gdzie spędziliśmy miło czas, a potem poszliśmy na trunki dla
dorosłych do „ukrytej knajpy” – wejście do niej znajduje się w środku „restauracji”
typu fastfood, gdzie obok lady, za winklem są schody prowadzące na górę do
całkiem przyjemnej miejscówki.
Następnego dnia Kama i Janny poszli
do pracy, a Magda i ja podjęłyśmy decyzję o zmianie wcześniejszych planów.
Chociaż tak właściwie to pogoda zrobiła to za nas. Dzień zapowiadał się
paskudnie, więc pojechałyśmy do MET – Metropolitan Museum. To jedno z
największych muzeów na świecie. Jego kolekcja liczy ponad 2 miliony zbiorów (w
Luwrze jest …..) W sumie jest tam wszystko, od starożytności po nowoczesność,
od Egiptu przez Azję, Oceanię, obie Ameryki, zbiory afrykańskie po bogate
kolekcje europejskie, od rzeźb, przez obrazy, sztukę użytkową, biżuterię aż po
instrumenty muzyczne. Jak już mówiłam, jest tam wszystko! Na oglądanie można
przeznaczyć kilka ładnych godzin, a i tak będzie za mało.
Po wyjściu z MET byłyśmy strasznie
głodne, więc zaczęłyśmy poszukiwania czegoś dobrego do zjedzenia. Padło
ponownie na Shake Shaka – klasycznego burgera, frytki i szejka salted caramel.
W sumie jakieś 1600 kcal na jeden posiłek… dietetyczka byłaby zachwycona!
Pogoda niestety się nie poprawiła,
więc postanowiłyśmy wracać do domu. Wieczór spędziliśmy na pogaduchach, grach i
relaksie.
We wtorek zapowiadała się super
pogoda, więc wstałyśmy w miarę wcześnie żeby popłynąć na Liberty Island
zobaczyć Statuę z bliska. Plan był taki, że koło 9.30 wymienimy nasze CityPassy
na bilet i w ciągu godziny popłyniemy na
wyspę. Niestety okazało się, że inni też mieli takie plany. W sumie nie ma się
co dziwić, bo po brzydkim i deszczowym weekendzie pierwszy słoneczny dzień
lepiej przeznaczyć na jakieś outdorowe reczy.
W związku z tym plan krótkiego
czekania na wymianę biletów i wejście na statek zamienił się w najdłuższą
kolejkę ever.
Najpierw godzina czekana na bilet,
a potem już tylko dwie godziny czekania na wejście na statek. Czas umilały nam
płaczące dzieci i azjatycki dziadziuś rzępolący na jakimś przedziwnym
instrumencie… i tak przez 2 godziny. Od tego stania i czekania zgłodniałyśmy
już całkiem, więc jeszcze w kolejce (czyli koło południa) zjadłyśmy po malutkim
hot dogu, który tak naprawdę był tylko ciepłą parówko-kiełbaską włożoną w
ciepłą małą bułeczkę… a azjatycki dziadzio nadal nam przygrywał… Kolejka powoli
posuwała się na przód i w końcu nadszedł czas na wejście w stręfę security
check – było dokładnie jak na lotnisku, z jedną zaletą – nie trzeba było się
pozbywać wody. W końcu udało nam się dostać na statek, który miał nas przewieźć
najpierw na Liberty Island, a potem jeszcze dodatkowo na Ellis Island.
Stojąc w kolejce do wejścia na
pokład ustaliłyśmy strategię, gdzie stanąć na statku, żeby zrobić fajne
zdjęcia. Nasz chytry plan się udał, więc mamy kilka fajnych zdjęć
Po dopłynięciu na wyspę przyszedł czas na zrobienie zdjęć w przeróżnych konfiguracjach – sama statua, Magda + statua, Asia + statua, Magda + Asia, Magda + Asia + statua, dodatkowo jeszcze opcje bonusowe – randomowi ludzie włażący nam w kadr. No ale co zrobisz jak nic nie zrobisz… Teoretycznie jaka Statua Wolności jest każdy widzi, ale obie nas zaskoczyło to, że jest znacznie mniejsza niż się spodziewałyśmy (a obie wiedziałyśmy, że nie jest duża).
Następnym elementem wycieczki była
druga wyspa – Ellis Island, na której obecnie znajduje się muzeum imigracji, a dawniej
było to miejsce, do którego przybijały wszystkie statki z imigrantami z Europy.
W informacjach podają, że przez wyspę w latach 1892 - 1954 przewinęło się ponad 12 milionów
imigrantów poszukujących lepszego życia w Ameryce. Tylko 2% przyjezdnych było
odsyłanych z powrotem do Europy (głównie z powodów zdrowotnych).
Audiobook w muzeum przeprowadza przez
wszystkie etapy procesu imigracyjnego, a także pokazuje co się działo z ludźmi,
po tym jak już przekroczyli amerykańską granicę i mogli zacząć „lepsze życie”.
Wszystko opowiedziane w ciekawy i przystępny sposób.
Podsumowując wizytę na obu wyspach
muszę przyznać, że było warto czekać te 3 godziny, żeby to wszystko zobaczyć!
Po przypłynięciu z powrotem na
Manhattan poszłyśmy zobaczyć jeszcze parę klasycznych must-see w tej części
miasta – figurę Charging Bull, Trinity Church, Wall Street, budynek New York
Stock Exchange – największej giełdy świata, budynek Banku Rezerwy Federalnej, a
na koniec Ratusz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz