wtorek, 30 kwietnia 2019

Empire State of mind





Kolejny dzień zapowiadał się dobrze, więc miałyśmy nadzieję, że w końcu uda nam się wjechać na Empire State Building w ładnej pogodzie, żeby zrobić fajne zdjęcia. Oczywiście nie obeszło się bez kolejek, ale półgodzinne czekanie na wejście do wind to taki tam mały pikuś ;)
Standardowo było też security check i najnowsza moda – robienie zdjęć na greenscreenie przed wejściem – ustawia się na tle zielonej ściany, automat robi zdjęcie i dostaje się bilecik z kodem paskowym, na podstawie którego obsługa jest w stanie potem łatwo znaleźć odpowiednie zdjęcie. Po zrobieniu zdjęcia wchodzi się do windy (oczywiście wcześniej jest mini kolejka). Windą dojeżdża się na 82 piętro, tam znajduje się mini wystawa o budowie budynku. Potem jest kolejna kolejka do kolejnych wind – tutaj czas oczekiwania jest już nieco dłuższy, bo jakieś 15 min, więc postanawiamy wybrać drugą opcję – wejście po schodach na 89 piętro. W sumie idzie nam sprawnie i szybko docieramy na górę. Na górze strasznie wieje, ale widok rekompensuje i wiatr, i wysiłek!





Po zjechaniu na dół można zobaczyć zdjęcia zrobione wcześniej na greenwallu – cena oczywiście jakaś hardkorowa, ale udało się zrobić zdjęcie zdjęcia. Nie polecam zakładania zielonych ciuchów ;)



Ze względu na to, że pogoda jest nadal rewelacyjna, chcemy pojechać do central parku.
Po drodze mijamy główną siedzibę Public Library, w której jest kilka rewelacyjnych sal czytelni, które przypominają nam nieco Hogwart.
Potem robimy krótką przerwę w parku. Akurat jest czas przerw lunchowych w setkach otaczających biur, dzięki czemu park tętni życiem, ludzie jedzą przeróżne rzeczy i mówią w wielu językach, a wszystko w otoczeniu tulipanów i kwitnących wiśni. To się dopiero nazywa metropolia.




Po krótkiej przerwie w parku wsiadamy w metro i już prawie jesteśmy w Central Parku. Kupujemy też klasyczny New York Pizza Slice (czyli po prostu kawałek dużej margarity) i idziemy szukać trawnika żeby spokojnie zjeść. Okazuje się, że z pustym trawnikiem jest problem – inni ludzie mieli taki sam plan… Potem robimy rundkę po różnych miejscach w Central Parku, np. przechodzimy obok lodowiska, na którym jeździł Kevin, i parę innych klasycznych miejscówek. W końcu docieramy do naszego głównego celu - The Loeb Boathouse. Dawniej była to ekskluzywna restauracja, dziś nadal restauracja (już mniej ekskluzywna), ale co najważniejsze, miejsce gdzie można wypożyczyć łódkę. Standardowo już ustawiamy się w kolejkę (która na szczęście szybko idzie) i po chwili wsiadamy do łódki. Pierwsze dwie minuty schodzą na ogarnianie co i jak na tej łódce robić i jak unikać kraks z innymi (zwłaszcza tymi którzy płyną tyłem i wcale się nie przejmują, że są jeszcze inni ludzie na tym jeziorze). Godzinka pływania po Central Parku to było coś rewelacyjnego, w dodatku świetna pogoda pozwalała się zrelaksować i poczuć jak na wakacjach. No i co najważniejsze, nogi odpoczywały (męczyły się za to ręce, ale tylko trochę). Po przybiciu do brzegu poszłyśmy pospacerować po dalszej części parku, i przy okazji poszukać innych miejsc, gdzie był Kevin. Niestety nadal nie wiemy, gdzie dokładnie spotkał babkę od gołębi… no cóż, następnym razem.








  
Wieczorem spotkałyśmy się z Kamilą i Janim, poszliśmy na kolację do francuskiej knajpki, a potem do Comedy Cellar na stand-up’ową dużą dawkę dobrego humoru (tym razem obeszło się bez kolejki na wejściu, ale to pewnie dlatego, że byliśmy wcześniej ;)




Muszę nadmienić, że jednym z naszych nowojorskich hobby jest sprawdzanie prognozy pogody. Robimy to kilka razy dziennie, bo ciągle coś się zmienia, i tak właściwie na tej podstawie planujemy co będziemy robić danego dnia.
W związku z dobrą prognozą w czwartek rano postanawiamy pojechać na Bushwick (osiedle na Brooklynie) i pooglądać liczne graffiti.








Po nacieszeniu oczu różnymi ciekawymi malunkami (i często też bohomazami) jedziemy do DUMBO (Down Under the Manhattan Bridge Overpass – to ostatnie słowo, to chyba na siłę dodane, żeby nie było że jest idiotyczne „dumb” ;) ). W planie jest zrobienie zdjęcia pod mostem manhattańskim, pod którego przęsłem widać Empire State, poszwędanie się po bogatej części Brooklynu, a potem przejście przez Brooklyn Bridge na Manhattan. Po drodze zahaczamy jeszcze po shake’a w Shake Shack (tym razem rekomendowany przez Janiego kawowy). Po przyjęciu odpowiedniej dawki cukru wychodzimy z knajpy i zmierzamy w stronę wejścia na most, i właśnie…. Zaczyna padać! A prognoza mówiła, że jeszcze jakieś 3 godziny powinno być sucho. No cóż, co zrobisz jak nic nie zrobisz?! Robimy szybką naradę i postanawiamy wracać do domu, nie ma co w deszczu i wietrze chodzić po najsłynniejszym moście świata, bo spod parasola mało co widać.
W domu odpoczywamy z półtorej godzinki i wyruszamy na zaplanowany i zabookowany wcześniej Top of the Rock – taras widokowy na Rockefeller Center. Nadal trochę pada, ale co zrobić.
W Top of the Rock obowiązuje standardowa procedura – kolejka, security check, zdjęcie na green screenie, mini kolejka do windy i na 70 piętro w 45 sekund, a potem już tylko podziwianie widoków. Chwilę po tym jak wyszłyśmy na taras widokowy przestało kropić, ale nadal wiało. Widok na Manhattan przypominał nieco scenerię z filmów grozy – czarne chmury, wszystko mokre i ciemno. Ale w sumie miało to swój klimat.
  



Miałyśmy bilety zabookowane na 19.10, żeby zobaczyć zachód słońca, który jest około 19.40. Niestety zachodu nie było. Mimo wszystko i tak liczyłyśmy na fajne zdjęcia rozświetlonych wieżowców. O godzinie 20 następuje włączenie świateł na szczycie Empire State, i to jest kolejny punkt, na który czeka większość turystów. No i faktycznie o 20 zaświecił się kawałek iglicy i jedna ze ścian szczytowych, ale tylko w powiedzmy 20%. No bo kto może mieć takie szczęście jak nie my, że jedyny dzień kiedy można wjechać na super taras widokowy leje, jest wiatr, a na dodatek coś się psuje ze światłami? Dobrze wiemy, jak wygląda Empire nocą, bo codziennie widzimy go z okna, więc jakieś super straty nie ma, ale i tak uznajemy, że jednak mamy jakiegoś pecha.
  



No cóż, nie ma co więcej siedzieć na górze, wracamy na dół, i wychodząc z budynku oglądamy lodowisko pod Rockefeller Center (to, na którym był też Kevin). Kilka przecznic dalej i jesteśmy już na Times Square. Trzeba przyznać, ża to pewnie miejsce widoczne z kosmosu, tyle tam telebimów reklamowych, świateł i innych wyświetlaczy. Nawet Siechnice tak nie świecą w nocy ;) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz