Kolejny dzień zapowiadał się
dobrze, więc miałyśmy nadzieję, że w końcu uda nam się wjechać na Empire State
Building w ładnej pogodzie, żeby zrobić fajne zdjęcia. Oczywiście nie obeszło
się bez kolejek, ale półgodzinne czekanie na wejście do wind to taki tam mały
pikuś ;)
Standardowo było też security check
i najnowsza moda – robienie zdjęć na greenscreenie przed wejściem – ustawia się
na tle zielonej ściany, automat robi zdjęcie i dostaje się bilecik z kodem
paskowym, na podstawie którego obsługa jest w stanie potem łatwo znaleźć
odpowiednie zdjęcie. Po zrobieniu zdjęcia wchodzi się do windy (oczywiście
wcześniej jest mini kolejka). Windą dojeżdża się na 82 piętro, tam znajduje się
mini wystawa o budowie budynku. Potem jest kolejna kolejka do kolejnych wind –
tutaj czas oczekiwania jest już nieco dłuższy, bo jakieś 15 min, więc
postanawiamy wybrać drugą opcję – wejście po schodach na 89 piętro. W sumie
idzie nam sprawnie i szybko docieramy na górę. Na górze strasznie wieje, ale
widok rekompensuje i wiatr, i wysiłek!
Po zjechaniu na dół można zobaczyć
zdjęcia zrobione wcześniej na greenwallu – cena oczywiście jakaś hardkorowa,
ale udało się zrobić zdjęcie zdjęcia. Nie polecam zakładania zielonych
ciuchów ;)
Ze względu na to, że pogoda jest
nadal rewelacyjna, chcemy pojechać do central parku.
Po drodze mijamy główną siedzibę
Public Library, w której jest kilka rewelacyjnych sal czytelni, które
przypominają nam nieco Hogwart.
Potem robimy krótką przerwę w
parku. Akurat jest czas przerw lunchowych w setkach otaczających biur, dzięki
czemu park tętni życiem, ludzie jedzą przeróżne rzeczy i mówią w wielu
językach, a wszystko w otoczeniu tulipanów i kwitnących wiśni. To się dopiero
nazywa metropolia.
Po krótkiej przerwie w parku
wsiadamy w metro i już prawie jesteśmy w Central Parku. Kupujemy też klasyczny
New York Pizza Slice (czyli po prostu kawałek dużej margarity) i idziemy szukać
trawnika żeby spokojnie zjeść. Okazuje się, że z pustym trawnikiem jest problem
– inni ludzie mieli taki sam plan… Potem robimy rundkę po różnych miejscach w
Central Parku, np. przechodzimy obok lodowiska, na którym jeździł Kevin, i parę
innych klasycznych miejscówek. W końcu docieramy do naszego głównego celu - The
Loeb Boathouse. Dawniej była to ekskluzywna restauracja, dziś nadal restauracja
(już mniej ekskluzywna), ale co najważniejsze, miejsce gdzie można wypożyczyć
łódkę. Standardowo już ustawiamy się w kolejkę (która na szczęście szybko
idzie) i po chwili wsiadamy do łódki. Pierwsze dwie minuty schodzą na
ogarnianie co i jak na tej łódce robić i jak unikać kraks z innymi (zwłaszcza
tymi którzy płyną tyłem i wcale się nie przejmują, że są jeszcze inni ludzie na
tym jeziorze). Godzinka pływania po Central Parku to było coś rewelacyjnego, w
dodatku świetna pogoda pozwalała się zrelaksować i poczuć jak na wakacjach. No
i co najważniejsze, nogi odpoczywały (męczyły się za to ręce, ale tylko
trochę). Po przybiciu do brzegu poszłyśmy pospacerować po dalszej części parku,
i przy okazji poszukać innych miejsc, gdzie był Kevin. Niestety nadal nie
wiemy, gdzie dokładnie spotkał babkę od gołębi… no cóż, następnym razem.
Wieczorem spotkałyśmy się z Kamilą
i Janim, poszliśmy na kolację do francuskiej knajpki, a potem do Comedy Cellar
na stand-up’ową dużą dawkę dobrego humoru (tym razem obeszło się bez kolejki na
wejściu, ale to pewnie dlatego, że byliśmy wcześniej ;)
Muszę nadmienić, że jednym z
naszych nowojorskich hobby jest sprawdzanie prognozy pogody. Robimy to kilka
razy dziennie, bo ciągle coś się zmienia, i tak właściwie na tej podstawie
planujemy co będziemy robić danego dnia.
W związku z dobrą prognozą w
czwartek rano postanawiamy pojechać na Bushwick (osiedle na Brooklynie) i
pooglądać liczne graffiti.
Po nacieszeniu oczu różnymi
ciekawymi malunkami (i często też bohomazami) jedziemy do DUMBO (Down Under the
Manhattan Bridge Overpass – to ostatnie słowo, to chyba na siłę dodane, żeby
nie było że jest idiotyczne „dumb” ;) ). W planie jest zrobienie zdjęcia pod
mostem manhattańskim, pod którego przęsłem widać Empire State, poszwędanie się
po bogatej części Brooklynu, a potem przejście przez Brooklyn Bridge na
Manhattan. Po drodze zahaczamy jeszcze po shake’a w Shake Shack (tym razem rekomendowany
przez Janiego kawowy). Po przyjęciu odpowiedniej dawki cukru wychodzimy z
knajpy i zmierzamy w stronę wejścia na most, i właśnie…. Zaczyna padać! A
prognoza mówiła, że jeszcze jakieś 3 godziny powinno być sucho. No cóż, co
zrobisz jak nic nie zrobisz?! Robimy szybką naradę i postanawiamy wracać do
domu, nie ma co w deszczu i wietrze chodzić po najsłynniejszym moście świata,
bo spod parasola mało co widać.
W domu odpoczywamy z półtorej
godzinki i wyruszamy na zaplanowany i zabookowany wcześniej Top of the Rock –
taras widokowy na Rockefeller Center. Nadal trochę pada, ale co zrobić.
W Top of the Rock obowiązuje
standardowa procedura – kolejka, security check, zdjęcie na green screenie,
mini kolejka do windy i na 70 piętro w 45 sekund, a potem już tylko podziwianie
widoków. Chwilę po tym jak wyszłyśmy na taras widokowy przestało kropić, ale
nadal wiało. Widok na Manhattan przypominał nieco scenerię z filmów grozy –
czarne chmury, wszystko mokre i ciemno. Ale w sumie miało to swój klimat.
Miałyśmy bilety zabookowane na
19.10, żeby zobaczyć zachód słońca, który jest około 19.40. Niestety zachodu
nie było. Mimo wszystko i tak liczyłyśmy na fajne zdjęcia rozświetlonych
wieżowców. O godzinie 20 następuje włączenie świateł na szczycie Empire State,
i to jest kolejny punkt, na który czeka większość turystów. No i faktycznie o
20 zaświecił się kawałek iglicy i jedna ze ścian szczytowych, ale tylko w
powiedzmy 20%. No bo kto może mieć takie szczęście jak nie my, że jedyny dzień
kiedy można wjechać na super taras widokowy leje, jest wiatr, a na dodatek coś
się psuje ze światłami? Dobrze wiemy, jak wygląda Empire nocą, bo codziennie
widzimy go z okna, więc jakieś super straty nie ma, ale i tak uznajemy, że
jednak mamy jakiegoś pecha.
No cóż, nie ma co więcej siedzieć
na górze, wracamy na dół, i wychodząc z budynku oglądamy lodowisko pod
Rockefeller Center (to, na którym był też Kevin). Kilka przecznic dalej i
jesteśmy już na Times Square. Trzeba przyznać, ża to pewnie miejsce widoczne z
kosmosu, tyle tam telebimów reklamowych, świateł i innych wyświetlaczy. Nawet
Siechnice tak nie świecą w nocy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz