poniedziałek, 27 lipca 2015

Jego wysokość Kazbek i paskudne muchy


Dzisiaj już jesteśmy w Tbilisi i padamy na pyski po całym dniu podróżo-zwiedzania. Jednak należy zdać relację z dnia wczorajszego, czyli niedzieli.

Do Kazbegi jedzie się chyba po jedno - żeby zobaczyć wspaniały Kazbek (będący bohaterem drugoplanowym legendy o Prometeuszu i jego gruzińskim odpowiedniku Amirani), a w wypadku bardziej zaawansowanych wspinaczy,  żeby na niego wejść. U nas oczywiście tak ambitnych planów nie było. Ja chciałam jedynie przekroczyć barierę 3000 m npm. Szlaki na Kaukazie do oznakowanych nie należą, więc trzeba się jakoś do trasy przygotować. W naszym przypadku przygotowania ograniczyły się do przeczytania kilku blogów i zakupu niewiele wnoszącego przewodnika. 

Opisy trasy w miarę się pokrywały, ale były rozbieżności co do czasu. Nasz plan maksimum zakładał dojście do lodowca Gergeti (Ordzweri), ale zdawaliśmy sobie sprawę, że czasowo możemy się nie wyrobić. Plan minimum - wejść na 3000. W związku z tym tak ustawiliśmy niedzielę żeby zacząć jak najwcześniej i jak najszybciej znaleźć się w punkcie startu. Dodatkowo pamiętaliśmy o wskazówkach pogodowych - rano jest zazwyczaj ładnie, widoczność dobra, a po południu zaczyna się chmurzyć i często pada i są burze. 

Budzik w niedzielę zaczął dzwonić zgodnie z planem o 5.00. Wstaliśmy, szybkie prysznice, dopakowanie, pseudo śniadanie w postaci gorącego kubka (barszcz) i wyjście. Poprzedniego dnia umówiliśmy się z naszym gospodarzem, że nas zawiezie pod Cminda Sameba o 6.00. To nam pozwoli zaoszczędzić 2-2.5 h bardzo nieciekawej drogi. Wyruszyliśmy punktualnie. Ok. 6:40 byliśmy już pod cerkwią Cminda Sameba, czyli pw. Św. Trójcy. Cerkiew została zbudowana w XIV w. i jest zarówno miejscem kultu religijnego, jak i symbolem Gruzji. Jest też punktem startowym trasy na Kazbek. 






Po szybkim obejrzeniu cerkwi, wyruszyliśmy w stronę Kazbeku. Była 7 rano, całkiem jasno, żadnych ludzi z wyjątkiem jednego pana w różowych spodniach, który szedł spory kawałek przed nami i okazał się bardzo dobrym drogowskazem.

Droga zaczyna się ścieżką w gęstym lesie liściastym, w którym nie da się za bardzo wyprostować, bo gałęzie szurają po głowie. Ten odcinek trwa jakieś 10-15 minut i potem wychodzi się już na hale pasterskie, którymi idzie się sporą część trasy. Na początku kawałek prosto, a potem jest odbicie w lewo wzdłuż zbocza i powoli traci się Kazbek z oczu. Pojawi się on z powrotem dopiero na przełęczy na 2940.



Po godzinie marszu zaczynaliśmy odzczuwać lekki głód, więc siedliśmy na kamieniu żeby nadgryźć nieco miejscowego placko-chleba, który wraz z dwoma bananami stanowił nasz prowiant. Wtedy też nastąpił atak roju much, który nie opuścił nas nawet po przekroczeniu 3000. Nie należy ukrywać, że te obrzydliwe muszyska doprawadzały nas do szału, a mnie to już w szczególności. Tyle ile bluzgów padło po drodze w stronę much, to dawno nie słyszałam. Bo człowiek idzie, spocony, cały czas pod górę, z każdym kwadransem robi się coraz bardziej gorąco, bo słońce coraz wyżej, a te ohydne muchy bzyczą nad głową, siadają na rękach / nogach i psują całą frajdę z wycieczki. Szlag by je trafił. 



Pomijając te durne muchy, to przez całą drogę widoki nieziemskie, pogoda super, ogólnie rewelacja. Ścieżka w stronę przełęczy robi trochę psikusów, bo już się wydaje, że to ostanie podejście i zaraz będzie przełęcz, a tu pojawia się kolejne i jeszcze następne. Po dwóch godzinach sapaliśmy już porządnie, zapoceni byliśmy okropnie, oprócz przekleństw na muchy, doszły jeszcze te na strome podejście. Jednak za chwilę nastąpiła nagroda i zza wzniesienia zaczął wychodzić Kazbek.







W końcu osiągnęliśmy wysokość 2940 i dotarliśmy na przełęcz, która stanowi piękny punkt widokowy na górę i lodowiec. Grzechem byłoby nie posiedzieć tu trochę i nie ponapawać się widokiem dosłownie zapierającym dech. Napawaliśmy się tak dobre 30 minut kiedy od strony lodowca przyszła para. Zagaiłam ich ile czasu stąd do lodowca i czy stamtąd idą, a oni mówią, że owszem stamtąd, bo właśnie weszli na Kazbek. Zaczęli atak z 4500 i zajął im 5h. Nic tylko zazdrościć. 

W ramach dygresji - podobno pierwszymi zdobywcami szczytu byli Anglicy - Freshfield, Tucker i Moore (1868 r.).

Powiedzieli nam, że z tego punktu do lodowca to dobre 4h. Zaczęliśmy kalkulować do lodowca 4 + 4 z powrotem + kolejne 2 do cerkwi i jeszcze co najmniej 2 do naszego domku, to jest może z lekkim zapasem, ale 12. Trochę dużo. Stwierdziliśmy, że chyba tę opcję musimy odpuścić i trzeba wymyślić coś innego. Akurat po lewej od przełęczy jest sobie góra 3 230. Od dołu wyglądała bardzo przystępnie, chociaż bardzo stromo. No to mówimy dobra, trzeba spróbować. Zaczęliśmy włazić koło 10. Na początku szło w porządku, ale im dalej w las tym trudniej, stromizna coraz gorsza, ekspozycja coraz większa, ale najgorsze podłoże - coraz więcej luźnych kamieni, które zaczynały spadać jak człowiek nieopatrznie postawił nogę. Przestało być wesoło. Zdaliśmy sobie sprawę, że jeden nieopatrzny ruch i możemy stamtąd spaść. A z dołu wyglądało tak niegroźnie. Po godzinie podchodzenia, na oko jakieś 10 minut, może 15 od szczytu, stwierdziliśmy, że zawracamy, bo jest zbyt niebezpieczno. I to był naprawdę dobry ruch, bo schodzenie, to była zupełna tragedia. Bardzo trudno było znaleźć takie ustawienie stopy żeby była unieruchomiona. Wszystko się ruszało, do śmiechu nam nie było. Ale jakoś stamtąd zleźliśmy stwierdzając na dole, że było to głupie i więcej tak nie należy robić. 








Po 12 byliśmy na przełęczy i zaczęliśmy odwrót. Po drodze mijaliśmy mnóstwo turystów, w tym nasze znajome 3 Holenderki. Muchy oczywiście cały czas nam towarzyszyły. Pod koniec może było ich mniej, bo pewnie  się rozpierzchły na innych.













Do Cminda Sameba doszliśmy koło 13.30, może 14. Do domku było jeszcze jakieś 7 km, a nam już nogi odpadały. Złaziliśmy tą brzydką trasą, którą rano udało nam się ominąć. Co rusz mijały nas terenówki wiozące turistów do cerkwi i z powrotem. Gdzieś w połowie drogi zatrzymał się samochód z dwoma skośnookimi i pytają, czy nas nie podrzucić do centrum. Wybawienie. Ochoczo wpakowaliśmy się im do Toyoty. Okazało się, że to Koreańczycy pracujący w Tbilisi. Trochę pogadaliśmy, pokazaliśmy im nasze fotosy, pożegnaliśmy się i to był koniec wycieczki. Przepoceni paskudnie, ale głodni jak wilcy udaliśmy się na obiad. Akurat zaczęło lać. Kazbek, po gruzińsku Mkinwarcweri "zamarznięty szczyt", schował się za chmurami. 






Po obiedzie szybkie zakupy i do domu. Następnie porządna drzemka, mini impreza i ostatni nocleg w Kazbegi.


2 komentarze: