środa, 29 lipca 2015

Tbilisi, czyli Cieplice




Dzień po spacerze pod Kazbek nieco byliśmy opieszali we wstawaniu. Nie spieszyło nam się specjalnie, więc trochę się grzebaliśmy i w konsekwencji wyszliśmy z domku tak, że na centralnym placu Kazbegi byliśmy przed 12.00. Wsiedliśmy w marszrutkę do Tbilisi za 10 lari od osoby, Łukaniu skoczył zakupić prowiant na drogę w postali bułki z grzybami dla mnie i bułki z kurczakiem dla siebie, jak tylko wrócił ruszyliśmy ku stolicy. 
Towarzystwa w tzw. marszrutce dotrzymywało nam dwóch Polaków, którym udało się zdobyć Kazbek. Byli to niechybnie jacyś wojskowi lub z innych służb. Ale mili bardzo. Niestety tak mili, że zakupili na przystanku cha chę (gruziński bimber) i Łukaniu bardzo chętnie z nimi ją całą podróż degustował. 






Jechaliśmy nieco długo, bo prawie 4h - okropne korki były na wjeździe, jakaś akcja policji czy coś. Po 15.30 zajechaliśmy na dworzec Didube. Stamtąd udaliśmy się na metro. Ciekawy system mają w Tbilisi - kupuje się kartę za 2 lari i potem się ją ładuje kiedy trzeba. Wszystkie bilety i takie tam są zbędne.
Wysiedliśmy na Rustaweli skąd czekała nas niespodziewana wspinaczka do hotelu. Takie mini San Francisco. W końcu dotarliśmy do naszego zarezerwowanego pokoiku w hotelu Orien. Szybkie rozpakowanie i wypad na miasto. Poszliśmy na starówkę, ale zwiedzanie przerwała nam konieczność zjedzenia obiadu. Zatrzymaliśmy się na Jerusalem Squere. Bardzo dobre potrawy tam serwowali - badridżiani z orzechami, zupa czosnkowa, chinkali albo hinkali albo khinkali (bo językowych wersji mnóstwo) z grzybami i chaczapuri z jajem. 







Po obfitym aż nazbyt obiedzie udaliśmy się na spacer po starym mieście. Odwiedziliśmy plac Herakliusza II, następnie przechodząc przez most poszliśmy do kolejki, która wjeżdża za 1 lari na wzgórze położone nad Tbilisi. Pięknie widać z niego panoramę miasta, a z bliska pomnik Matki Gruzji, która trzyma w jednej ręce miecz dla wrogów, a w drugiej wino dla przyjaciół. My chyba należymy do tych drugich...







Po wycieczce na wzgórzu i obejrzeniu twierdzy Narikali zjechaliśmy kolejką w dół, obejrzeliśmy pokaz fontanny (która do naszej wrocławskiej się nie umywa) i przeszliśmy się świecącym mostem na drugą stronę. 

Następnie, całkiem nie chcący trafiliśmy na plac Wachtanga Gorgasalego.  Tam znajduje się najstarsza cerkiew w Tbilisi - bazylika Anczischati z VI w. ufundowana przez Daczi, syna króla Wachtanga Gorgasalego. Warto zaznaczyć, że z nazwą Tbilisi wiąże się dość ciekawa historia. Któregoś dnia (w VI w.) ów właśnie król Wachtang Gorgasali udał się na polowanie, ze stołecznego miasta Mcchety. Udało mu się ustrzelić bażanta, który wpadł do gorącego źródła i ugotował się. Uradowany władca  przeniósł dwór w to miejsce i nazwał je Tbilisi - co można przetłumaczyć jako "Cieplice" bo tbili oznacza ciepły. 

By uczcić te kwestie wypiliśmy na placu Wachtanga Gorgasalego wino białe po 5 lari za kieliszek. Tym akcentem zakończyliśmy zwiedzanie Tbilisi w dniu pierwszym i udaliśmy się piechotą na spoczynek (jakieś 4km, bo Łukaniu cały czas twierdził, że nasz hotel jest w centrum).





Dnia drugiego zaczęliśmy od nieudanego poszukiwania lokalu ze śniadaniem. Skończyło się bananem ze sklepu i kawą w hotelu. Spakowaliśmy plecaki, zostawiliśmy je na recepcji i poszliśmy się błąkać po uliczkach Tbilisi. Są one bardzo urokliwe, zarówno te stare zapuszczone, jak i nowe wyjęte prosto spod ręki majstra. Nam najbardziej przypadły do gustu te stare, tam dosłownie każdy zakamarek mógłby służyć za tło jakiejś kryminalnej powieści. 










Po drodze wstąpiliśmy do polskiego baru Warszawa. Spożyliśmy po gziku i po lampce wina. 
Żeby nie było, że tylko się obijamy, zwiedziliśmy cerkiew Sioni i dzielnicę łaźni, a także ogród botaniczny, w którym Łukaniu skusił się na zażycie kąpieli (w doborowym towarzystwie) pod lokalnym 40-metrowym wodospadem. 
Przed wizytą w ogrodzie zaszliśmy do wczorajszej restauracji na placu Jerusalem. Ja znowu zamówiłam bakłażany a Łukaniu kubdari (placek z siekanym mięsem wieprzowo-wołowym z warzywami). 













Po ogrodzie zakończyliśmy spacer kompozycją klamrową i zaszliśmy do baru Warszawa na piwko. Stamtąd piechotą do hotelu po bagaże i do metra w kierunku stacji Didube. Od ręki znaleźliśmy (jak się wydawało) doskonały samochód do Batumi. Od głowy 25 lari. Jak wsiadaliśmy nic nie zapowiadało koszmarnej podróży, która nas czekała...

Jeszcze po drodze podziwialiśmy lokalne "snickersy"



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz