
Ostatnie dni ferii zleciały nam
ekspresowo w Candolim. Zatrzymałyśmy się hotelu Novotel Shrem Goa, ale szczerze
mówiąc standard hotelu nie był do końca wprost proporcjonalny do ceny. W hotelu
są dwa baseny, ale otoczone są budynkami, więc przepływu powietrza tam de facto
nie ma i można się udusić. Po krótkiej próbie leżakowania nad basenem
przeniosłyśmy się na plażę. I to był strzał w dziesiątkę. Plaża w Candolim jest
całkiem przyzwoicie, jak na Goa, utrzymana. Ulokowałyśmy się na leżakach
zarządzanych przez przedsiębiorczą Hinduskę, która serwowała kingfishery, była
samozwańczą masażystką (o czym miałyśmy szansę się przekonać na własnej
skórze), a także w wolnej chwili podchodziła do nas z ofertą swojej biżuterii –
oczywiście w najlepszej cenie i jakości. Wypoczęłyśmy na plaży bardzo
skutecznie, przyjemny wiatr pozwalał wytrzymać upał. Popołudniami chodziłyśmy
„do centrum” na zakupy suwenirów. W hotelu z kolei prowadziłyśmy wojnę z
sąsiednim pokojem, w którym - na nasze ucho - rezydowali hałaśliwi Chińczycy:
zaczynali oni swoje awantury koło 4 rano nie dając nam spać, w ciągu dnia
puszczali koszmarną muzyczkę w stylu chińskiego disco polo na cały regulator,
by potem po kolejnych wrzaskach i piskach rozpoczynać hałasowanie łóżkiem
uderzającym o ścianę, co szczęście w nieszczęściu, trwało góra 30 sekund i zawsze
potem słyszałyśmy reakcję pana Chińczyka. Więc co oni zaczynali, któryś ze
swoich upierdliwych hałasów to my z zemsty za zakłócanie spokoju od razu
telefon na recepcję. W końcu wojna skończyła się zmianą pokoju, bo nigdy byśmy
się tam nie wyspały. Ponadto degustowałyśmy też lokalny przysmak w postaci rumu Old Monk. Bardzo przyzwoity.
Nasze ferie na Goa skończyły we wtorek w nocy – pobudka o
3, wyjazd 4 (przejazd 1700 rupii), o 5
na lotnisku. O 7 miał być samolot do Bombaju, ale raczył się spóźnić o godzinę.















Brak komentarzy:
Prześlij komentarz