Czasu i warunków na pisanie za bardzo nie ma, ale dzisiaj (12.09, poniedziałek) nadarzyła się okazja, więc odnotuję jak tam nam dotychczas poszło.
W Kathmandu wstaliśmy (prawie wszyscy) punktualnie i na czas - o 6.30 - zjawiliśmy się na dworcu autobusowym. Tu procedura typowo azjatycka. Po poprzednich wizytach na tym kontynencie nie stanowiła ona już żadnego zaskoczenia. Z biletem, który wypisał dla nas asystent pana z biura podróży, skierowaliśmy się do okienka 34/35. Tam dwóch panów zaczęło studiować bilet. 4 innych zaglądało przez okienko. Miał to być autobus "delux". Szef biura podróży zaznaczał, że delux w przeciwieństwie do autobusu lux ma WiFi, klimę i w ogóle jest wspaniale. Prawda okazała się zgoła odmienna. Wracając do procedury, to po 5 minutach, pan w okienku zaczął przepisywać nasz bilet na nowy blankiet. Oczywiście naniesione informacje niczym się nie różniły. Potem kazali nam czekać w odległości 5 metrów od okienka. Po 5 minutach kazali iść za winkiel i tam czekać. Czekamy i czekamy i nic. W końcu poszłam wybadać, czy wszystko się zgadza. Pytam jednego z panów ile tam mamy jeszcze czekać, on na to, że po nas przyjdzie. Spytałam, czy jest kierowcą. Był. W końcu za minutę 7 przybył. I zaczął nas prowadzić za dworzec.
Dobre 10 minut. My pytamy gdzie autobus. On, że one moment. No był. Autobus "delux" o nazwie star. Na tym chyba jego parametry deluksusowości się kończyły.
I tym gruchotem wyruszyliśmy w siedmiogodzinną podróż do Besisahar. W autobusie do kierowcy dołączyło dwóch asystentów, jeden od brudnej roboty (ładowanie bagażu, nawoływanie) i drugi - do zarządzania tym pierwszym i zbierania hajsu. Przed nami usiadła urocza staruszka w sari, która po zjedzeniu cukierka rzuciła papierek na podłogę, a potem chciała napluć za okno, ale że było zamknięte to napluła na szybę. Uroczo.
Po drodze mijaliśmy ulice 4-milionowej stolicy. Widać niewyobrażalną biedę. Naprawdę nie da się oddać słowami w jakich warunkach żyją tu ludzie. Mycie naczyń w misce brudnej wody na ulicy. Mieszkają w izbach z jednym posłaniem skleconym z czego popadnie. Jest brudno, wszędzie pełno śmieci. Do tego wielkie zapylenie. Dosłownie brud, smród i ubóstwo. Strasznie przykro się na to patrzy.
Oglądając zza szyby autobusu te smutne obrazy jechaliśmy przez Nepal. Jedna z głównych dróg miejscami była gruntowa. Snuliśmy się właściwie kawalkadą autobusów poprzeplatanych kolorowymi ciężarówkami. O 14 dotarliśmy do Besisahar. Tam czekał już na nas przewodnik. Zaczęliśmy dyskutować co tu zrobić - do Chame raczej nie zdążymy (jedzie się 8h dystans 68 km), a znowu spać tu to strata całego dnia. Stanęło na tym, że jednak pojedziemy i spróbujemy dojechać, a jak się nie uda to poszukamy noclegu po drodze. Przewodnik zorganizował jeepa.
Nikt z nas nie spodziewał się tak hardcorowej drogi. Przejazd tą trasą to było dla na przeżycie ekstremalne - momentami trzeba było zamykać oczy. Droga wiodła nad przepaścią, przejeżdżaliśmy dosłownie przez wodospady. A później zaczęło się ściemniać. Zagadaliśmy przewodnika, że może by jednak już zrobić przystanek nocny, ale okazało się, że kierowca upiera się jechać dalej. O siódmej wieczorem było już czarno. Ustaliliśmy, że jedziemy jeszcze godzinę, żeby dotrzeć do Dharapani. A jutro rano przejedziemy do Bhratang za Chame i tam zaczniemy trek. Jakoś przeżyliśmy tę zwariowaną trasę, pełni podziwu dla zdolności i odwagi kierowcy.
W Guest housie cytując "Three sister" było ... powiedzmy mało luksusowo. Wizyta w toalecie lub "łazience" wywoływała strach. Jak zaczęliśmy jeść kolację nagle wszędzie wysiadł prąd. Okazuje się, że zapaliła się instalacja elektryczna. Pojawił się płomień i dym, a wszyscy domownicy i lokalsi tylko stali, krzyczeli i patrzyli. Mówimy im weźcie koc i zgaście ogień, który zaczął rozprzestrzeniać się po podłodze. Oni, że nie. W końcu, po chwili ktoś oblał wszystko wodą i jakoś się zagasiło. Ale taki sposób walki z ogniem z instalacji elektrycznej wzbudził w nas niemałe zdziwienie. W lekkim stresie poszliśmy spać.
Pobudka o 5.30, o 6.30 śniadanie, o 7 wyjazd.
Po 10 minęliśmy Chame, a punkt o 11 rozpoczęliśmy trek. Trasa wiodła doliną, po bokach otaczały nas ogromne wzgórza. Przez chmury nie widzieliśmy wierzchołków Annapurny. Może jutro się poprawi. Ale droga była przepiękna. Cudowne widoki, które warte są wszystkich wyrzeczeń.
Koło 15 dotarliśmy do Upper Pisang. Nocujemy w małym Guest housie. Szpary w oknach lekko obniżają temperaturę pokojową. Zasadniczo jest bardzo zimno. Ja w polarze, kurtce puchowej w śpiworze.
Za ścianą chrapią Chińczyki. Już jesteśmy po kolacji, po której nasz przewodnik opowiadał nam bardzo ciekawe historie o Nepalu. Chłopaki grają w karty, ja piszę, póki jeszcze bateria w iPadzie trzyma. Jutro śniadanie o 7. Wyruszamy o 7.30.























Brak komentarzy:
Prześlij komentarz