niedziela, 25 lutego 2024

Obserwacje z Phuket






Kolejne dni na Phuket mijają nam dość leniwie. Od czasu do czasu organizujemy sobie jakieś wycieczki. I tak na początku odwiedziliśmy Elephant Jungle Sanctuary. Wejście dla dorosłego i dzieci od 4 lat to 900 THB. Emisia ma ciągle formalnie 3, więc weszła za darmo. Na karmienie słoni można wchodzić co godzinę i start następuje o wpół do. Każdy dostaje opaskę z wyznaczoną godziną karmienia. Oprócz tego można też wybrać się na kąpiel ze słoniami i spacer. Na słoniach nie można tu absolutnie jeździć. W tym sanktuarium naliczyliśmy 12 słonic. Najstarsza miała 77 lat. Ważą koło 4 ton każda i dziennie jedzą ok. 10% swojej masy. Czyli taki słoń zjada codziennie koło 400kg. Razy 12 słoni to jest prawie 5 ton pożywienia każdego dnia. Na stołach i w koszach poukładane są stosy bananów, arbuzów, pociętych bambusów i trawy.







Dla przypomnienia słoń po tajsku to właśnie chang. Więc Koh Chang, na której byliśmy w 2018 to wyspa słonia, podobnie jak piwko Chang.

Jednego dnia wybraliśmy się na plażę Patong. Trzeba się tu liczyć ze staniem w korkach bez względu na porę dnia.







Tak informacyjnie 2 leżaki plus parasol stoją za 200 bahtów, mały Chang za 100 (porównaliśmy na naszym blogu, że w 2015 był za 60). Kokos na plaży za 80. Obecnie 1 baht to 0,11 PLN, więc dla uproszczenia wszystko sobie dzielimy przez 10 i mamy złotówki. Godzinny foot massaaa kosztuje 300 THB, czyli koło 30 zł. W tym przypadku ceny od kilku lat chyba się nie zmieniły. Ogólnie odnosimy wrażenie, że jest tanio. Przez tę zwariowaną inflację w Polsce, tutaj nas zaskakuje, że obiad złożony z dowolnych dań i napojów dla 3 osób nie przekracza 100 zł.

Na plażach można zauważyć sporo meduz. Z tego co czytaliśmy tylko w okolicy naszego ulubionego Koh Phangan są meduzy mordercze (box jellyfish i bluebottle jellyfish). Według jakiegoś tam raportu z 2022 r. w ciągu ostatnich 20 lat 10 osób w Tajlandii zmarło w wyniku kontaktu z meduzami, z czego dziewięć z nich zostało poparzonych w wodach w okolicach Koh Samui i Koh Phangan. To daje średnio 1 śmierć na 2 lata.

W wodę i inne napoje zaopatrujemy się w 7-Eleven, czyli tzw. azjatyckich żabkach. Tak naprawdę jest to amerykańska sieć sklepów, która wyprzedziła McDonald’sa pod względem największej liczby obiektów handlowych na świecie. Ponad 80% sklepów 7-Eleven znajduje się w Japonii, USA, Republice Chińskiej i Tajlandii oraz Norwegii. 

Wracając do naszego wywczasu - w kwestiach noclegowych, to z Oceanfrontu przenieśliśmy się do Thavorn Palm Beach Resort (fotosy poniżej).
















Drugi hotel na bookingu i agodzie wybierałam długo. Mam chyba 5 odwołanych rezerwacji, bo z każdą było coś trochę nie tak. A to plaża brzydka, a to cena z kosmosu, a to jakieś dziwaczne linki do płatności przysyłali. W końcu po względnie dogłębnej analizie stwierdziłam, że najlepszą lokalizacją na drugą serię noclegów będzie Karon beach. Miała być szeroka i piaszczysta i dokładnie taka jest. Niektóre opinie na bookingu były trochę słabe, że np. ten  hotel to "mała Moskwa", ale nic z tych rzeczy. Jak już, to bardziej "mały Pekin". Plaża jest rzut beretem od hotelu, właściwie puściutka. Nie czuje się tu aż tak upału jak koło Patong beach. Sam hotel był strzałem w dziesiątkę. Jest położony na olbrzymim terenie, który w większości jest po prostu pięknym kolorowym ogrodem. Oczywiście po azjatycku ogród ten jest "ozdobiony" przeróżnymi kamiennymi stworami (dzikami, wielbłądami, końmi, zającami, etc). Ale patrząc na to z przymróżeniem oka jest super. Zaraz za hotelem jest mnóstwo knajp i różnego rodzaju punktów usługowych. Np. jest bardzo dobrze oceniana pralnia, w której wyprali nam 3,7kg prania za 222 bahty. W hotelu mają też mini zoo i 2 razy dziennie można iść na karmienie i głaskanie kóz, owcy, królików, żółwia, świnek i ptactwa. Dla Emisi to raj.

Transfer z hotelu nr 1 do nr 2 poszedł nam gładko. Rano telefon do Thavorna czy dadzą nam wcześniej pokój, chłopaczek powiedział, że tak, więc zaraz po chekoucie pojechaliśmy na check-in.

Z tej nowej lokalizacji zrobiliśmy sobie wycieczkę na Karon view point. Zaraz obok trafiła nam się kolacja w przepięknej scenerii, w trakcie zachodu słońca. Do tego bujany konik dla Emisi, która właśnie poza tego typu atrakcjami nic więcej nie potrzebuje do pełni szczęścia.











Następnie, po dniu typowo wypoczynkowym, postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę samochodową do pobliskiej prowincji Krabi. Wstaliśmy rano, o 7:00 śniadanie i potem wyjazd. Między plażą Karon, przy której jest nasz aktualny hotel, a Ao Nang Beach w Krabi jest niecałe 200km. Jak to jednak w Azji, czas dojazdu jest odpowiednio wydłużony. Zatem jedzie się te 200km po czymś w stylu autostrady około 3,5h. Po drodze stanęliśmy na kawę w pięknym zakątku Ingsuan coffee. Potem pojechaliśmy już prosto nad Ao Nang Beach. Był problem z parkowaniem, ale w końcu, nieco na uboczu znaleźliśmy parking (40 bahtów za dzień). 

Ideą całej tej wycieczki własnego pomysłu było obejrzenie tego kawałka Tajlandii i wybadanie Krabi. Droga jest piękna. Tak zielona, że nawet trudno to opisać. Na całej trasie ciągną się gęste lasy palmowe, pośród których od czasu do czasu wyrastają obrośnięte zielenią skały. Co pewien czas pojawia się niezbyt rozwinięta infrastruktura. 










Z wyspy Phuket i prowincji o tej samej nazwie wyjeżdża się przez Sarasin bridge, który łączy wyspę z lądem. Z mostu wjeżdża się na wprost prowincji Phang Nga. A potem już prosto do prowincji Krabi. Nasze krótkie oberwacje pokazują, że to nie jest destynacja, którą chcielibyśmy ponownie odwiedzić. Mnóstwo śmieci, hałasów i tak po prostu niezachęcająco. Pierwotnie, planując wyjazd, rozważaliśmy czy aby nie spędzić kilku dni w Krabi. Jednak zdecydowaliśmy, że nie i to była bardzo słuszna decyzja.

Na Ao Nang beach zrobiliśmy krótki przystanek - szybka kąpiel i ucieczka. Na zdjęciach nawet nie wygląda źle. Ale w rzeczywistości plaża jest zaśmiecona, śmierdząca i jest na niej okrutny hałas od uruchamianych co rusz silników. Zatem dziękujemy bardzo, więcej nas tu nie będzie. Po przypieszonym plażowaniu nastała pora obiadowa. Chcieliśmy podjechać do Nong Nuch Pier i podpłynąć do Rayavadee (https://www.rayavadee.com/en/) na luncho-obiad, ale nie mieli wolnych stolików. Zamiast zatem obiadu w pięknych okolicznościach przyrody zjedliśmy u pobliskiego Hindusa. Opinie na googlu miał na 5,0, ale zasadniczo smakowo powalający nie był. Warunki lekko spartańskie, mieliśmy nadzieję, że źle się ten posiłek dla nas nie skończy.

Wczoraj, czyli 24.02.2024, przy lunchu pani zbierająca zamówienie powiedziała nam, że jest święto i nie wolno żadnych piwek zamawiać. Sprawdziliśmy co to za święto i okazało się, że to Māgha Pūjā, czyli buddyjskie święto obchodzone w dzień pełni księżyca trzeciego miesiąca księżycowego. Poza Tajlandią obchodzi się je także m.in. w Kambodży, Laosie, czy na Sri Lance. Jest to drugie najważniejsze święto buddyjskie. Tego dnia zrobiliśmy sobie akurat wycieczkę do Phuket Old Town i faktycznie nastroje świąteczne można było wyczuć. Dużo osób było odświętnie ubranych lub za coś przebranych. Przed restauracjami były wystawione specjalne stoiska.Odbywały się też różne pokazy. W całym mieście było chyba jeszcze bardziej kolorowo niż zwykle. 

















A dzisiaj znowu dokonaliśmy transferu z hotelu nr 2 do nr 3. Tu zaczynamy ostatni odcinek naszych zimowych ferii.

1 komentarz: