Trudno wrócić do pisania bloga, kiedy nie ma już mojego najważniejszego Czytelnika. Ale pomyślałam, że może warto to zrobić dla Emisi, żeby miała kiedyś z tego pamiątkę. Wygląda na to, że geny podróżnicze odziedziczyła, bo na wyjazdach jak dotąd sprawdza się doskonale. Urodziła się na samym początku pandemii. Ten rok 2020 był dla mnie jednocześnie najlepszy i najgorszy. Zyskałam jedną cudowną osobę, a jedną ukochaną straciłam. Ale bilansu tutaj nie ma i nigdy nie będzie.
Po pandemii pierwszy raz samolotem polecieliśmy z Misiakiem do Grecji - miała wtedy niecałe półtora roku. Potem był mini Euro-trip do Toskanii, a później się już rozkręciło. Ten mały człowiek, chociaż nie ma jeszcze czterech lat, odwiedził już Hiszpanię 3 razy (Walencja, Teneryfa, Barcelona-Fuertaventura), Włochy 3 razy (Toskania, Sycylia, Rzym), Grecję 2 razy (Rodos, Kreta) i Meksyk. Nie liczę nawet wyjazdów do Czecho-Niemiec.
Ja osobiście za Azją tęskniłam okrutnie. Ostatni raz byliśmy w Tajlandii 2 miesiące przed ciążą z Emisią. Kolejny raz miałam lecieć w sierpniu 2019. Bilety do Wietnamu były kupione (super połączenie ze zwiedzaniem Pekinu), a grant na wykłady na wietnamskiej uczelni przyznany. Jednak ryzyko w pierwszym trymestrze było za duże i zrezygnowałam z tego wyjazdu. Teraz, po czterech latach, odważyłam się w końcu polecieć z moim małym podróżnikiem do Azji. Łatwo wylecieć nie było, bo ciągle walczymy z choróbskami przedszkolnymi. Ostatnio wyjazd postawiło pod znakiem zapytania przewlekłe zapalenie uszu. Ale stanęłam na głowie żeby Miśka mogła lecieć - 3 tygodnie kwarantanny od przedszkola, probiotyki, szczepionki, cudowne syropy. I udało się. 14.02.2024 pojechaliśmy samochodem do Warszawy, dzień później wsiedliśmy w końcu do samolotu. Na ten wyjazd wybrałam loty Emirates, bo było to najbardziej gładkie połączenie. Z Warszawy do Dubaju (ok. 5h), tam nocleg w hotelu (jakieś 10 min. od lotniska), rano wylot z Dubaju na Phuket (ok. 6h).
W Dubaju spaliśmy w Aloft Dubai Airport. Bardzo spoko opcja na jedną noc. Są też transfery na lotnisko. Skorzystaliśmy z takiego w dniu wylotu. A z kolei po przylocie wzięliśmy ubera z lotniska (nie działa to do końca jak nasz zwykły uber - tam, w aplikacji ubera, przychodzi 6. cyfrowy kod, a na parkingu lotniskowym jest gość, który na podstawie tego kodu przywołuje danego uberowca; płaci się już normalnie przez aplikację). W Dubaju z wyjściem na transfer nie ma problemu - od razu wbijają wizę na 90 dni. Od czasu ostatnich naszych azjatyckich wojaży zaszły też zmiany w komunikacji. Teraz na porządku dziennym są e-simy. W takiej na przykład aplikacji Airalo można sobie kupić kartę e-sim do wybranego kraju. Moment później ma się już Internet i wszystko działa jak trzeba.
Wracając do naszej trasy - na Phuket, największą z tajskich wysp, przylecieliśmy w piątek wieczorem. Na początek wzięliśmy hotel Oceanfront, bo w tej sieci spaliśmy w Meksyku w Puerto Morelos i strasznie nam się wtedy spodobał. Jest on położony zaraz przy Kalima beach (następna jest już Patong, ta najbardziej znana na Phuket). Potem się przeniesiemy żeby nie siedzieć całego wyjazdu w jednym miejscu.
To nasz 4. raz w Tajlandii i mój 11. w Azji. Ale ten wyjazd jest inny niż wszystkie poprzednie. Nie możemy szaleć jak kiedyś, bo jest z nami nasz mały stworek. Najbardziej tęskniłam za naszym ukochanym Koh Phangan, ale tam jest za słaba opieka medyczna, więc wybrałam okrutnie turystyczny Phuket. Tu nas jeszcze nie było. Nie zdecydujemy się na jazdę skuterem z Mimi (przynajmniej kiedy jest taka mała), więc jedyną dla nas sensowną opcją w tym wypadku było wynajęcie samochodu. Trzeba było zatem za wczasu w Polsce załatwić międzynarodowe prawo jazdy. Lubią tutaj turystów sprawdzać i wlepiać mandaty. Dzisiaj już mieliśmy pierwszą kontrolę miłego tajskiego pana policjanta, na szczęście papiery się mu zgadzały. Samochód wzięliśmy z Thai Rent.
Zamiast plecaków mamy walizę pełną lekarstw na wszystkie okazje. I tak sobie pomalutku zaczynamy zwiedzać te zachodnie rejony Tajlandii.
Jesteśmy w środku sezonu, w najbardziej turystycznej części kraju i spodziewałam się, że może to być niezły koszmarek podróżniczy, ale jesteśmy miło zaskoczeni. Jest dużo ludzi, ale jakoś się tego aż tak nie czuje i można spokojnie pouciekać w różne spokojniejsze miejsca. Odwiedziliśmy już dwie flagowe miejscówki położonej na morzu Andamańskim Phuket, czyli świątynię Chaithararam Temple - Wat Chalong i posąg Big Buddhy. Są to atrakcje typowo azjatyckie - kolorowe, pełne różnych (gorszych i lepszych) zapachów, momentami tandetne, ale też bardzo urocze. Mimo upału Emisia była zachwycona. My tym bardziej.
Na szczęście nie ma też problemu z jej jedzeniem. Wpyla roti na śniadanie, spring rollsy na lunch, sataye na kolację. Jest owocowym potworem, więc zajada się dragon fruitami, ananasami, melonami itd. i bardzo lubi pić kokoska (od wyjazdu do Meksyku). Mamy inny wymiar podróży niż kiedyś, ale super jest obserować jak wszystko ją interesuje, jak dużo ona chłonie swoim malutkim jeszcze umysłem. Zobaczymy co nam przyniosą kolejne dni.
Do lektury wzięłam tym razem "Zapach Monsunu" Marii Sawickiej (żony przyjaciela mojego Taty). Są tam m.in. opisy ich wspólnych wypraw. Te historie nigdy mi się nie znudzą. Klimat podróży lat 80. już się nie powtórzy, ale ja uwielbiam o nich czytać i przenosić się tam oczami wyobraźni.


























W końcu powrót do bloga !!!!!😎
OdpowiedzUsuń<3
OdpowiedzUsuń