Drugiego dnia w Bangkoku trochę się rano grzebaliśmy, przez co wyszliśmy z pokoju koło 11 dopiero. W zamierzeniach dzień ten miał być przeznaczony na zakup suwenirów, prezentów, ogólno pojęte wałęsanie się bez celu, jedzenie i odwiedziny w Chinatown. A tego dnia właśnie był chiński nowy rok (18.02). Rok kozy.
Krokiem spokojnym udaliśmy się na kawę, a potem wzduż ulicy szliśmy sobie w kierunku targu - Pratunam Market (który był oddalony od naszego hotelu o parę kilometrów). Po drodze oczywiście zaczepił nas naganiacz tuk-tuków. Wredny oszust.
Kilka wersji czytaliśmy/ słyszeliśmy o co chodzi z tymi tuk-tukami. W tym sensie, że za np. 40 bathów wożą przez pół dnia po mieście, czyli za 4 zł. Jest to śmiesznie mało, więc od razu wiadomo, że coś tu śmierdzi. Najbardziej prawdopodobna wersja jest taka, że oni dostają kupon na darmową benzynę od różnych sklepów czy innych biznesów za przywiezienie do nich naiwnych turystów. Czyli łapie taki naganiacz człowieka na ulicy, pokazuje mu na mapie parę atrakcji i mówi, że zawiezie oprócz jakiejś świątyni jeszcze tu i tu za pół darmo. Tu i tu to np. sklep z garniakami szytymi na miarę albo inne takie. Turysta myśli, że ubił złoty interes, ale szybko się orientuje w co się wpakował, bo marnuje mnóstwo czasu na odwiedzanie idiotycznych miejsc. Na pewno też jak w takim miejscu coś kupi, to kierowcy tuk-tuka i naganiaczowi od tego sklep jakiś procent odpala. No i my o tym całym mechanizmie wiedzieliśmy. Jak nas ten dziad na ulicy zaczepił, to powiedział, że za 40 thb zawiezie nas do świątyni Wesołego Buddy, potem do Thai Export (czyli tu gdzie on ma interes, nie my), a potem nas podrzuci tam gdzie chcemy. No i co powiedział kluczowego, a my jak osły mu uwierzyliśmy - otóż, że dzisiaj jest ten chiński nowy rok i w związku z tym wszystkie stragany (na targu i w Chinatown) są czynne dopiero od 16.00. Mieliśmy sporo czasu, więc pomyśleliśmy, że się przemęczymy z tym durnym sklepem, ale za to przytniemy na transporcie. A skoro niby wszystko nieczynne to i tak nic nie załatwimy. Oczywiście to skąpstwo i naiwność się na nas zemściły.
Rzeczywiście tuk-tuk zawiózł nas do świątyni, która była zupełnie nieciekawa i jeszcze nie można było wejść do środka. Potem do Thai Export gdzie było mnóstwo biżuterii z rubinami i szafirami. Byliśmy tam 10 min., poudawaliśmy, że oglądamy z zainteresowaniem i zmyliśmy się. Było ustalone, że teraz kierowca ma nas już podrzucić na ten targ i koniec. A on zaczyna miauczeć, że musimy w jeszcze jedno miejsce, bo nie dostanie talonu na benzynę i ble ble ble. Żal nam go trochę było, więc się zgodziliśmy. Tym razem " high fashion " - sklep, gdzie szyją suknie i garnitury na miarę. Nasza wizyta trwała tam 5 minut. Bo traciliśmy czas na jakieś bzdury zamiast robić to co nas interesowało. Jak wyszliśmy widać było, że kierowca lekko wkurzony, ale trudno. Robią nas w konia to niech spadają. Miał nas zawieźć na ten targ. Staraliśmy się śledzić GPSa, ale średnio działał. Na jakimś skrzyżowaniu ten cwaniaczek mówi, że nasz targ jest 5 minut stąd i że nas wysadza. Był jak się okazało z 2 km. I szliśmy tam bardzo po omacku. I do tego nieźle wkurzeni. No i tez bez śniadania co nasze wkurzenie dublowało, bo wiadomo, że jak człowiek głodny to zły.
W końcu namierzyliśmy poprawną trasę, a po drodze zjedliśmy jakieś chińskie przekąski. Plan był taki, że na tym targu kupujemy pamiątki, prezenty i może jakieś szmaty, a potem na spokojnie do Chinatown. I nastąpiło wielkie rozczarowanie. Ten market, chociaż rzeczywiście ogromny, to jednak jeśli chodzi o asortyment to zupełnie nieciekawy. Kupowanie podrób w stylu zegarek wart niby 20 000 PLN za 100 PLN albo Raybanów, w których chodzi teraz chyba połowa świata, nas nie interesowało. Z kolei ichnie ubrania jak na azjatyckie standardy drogie. Suweniry, które mieliśmy upatrzone droższe 2 razy od identycznych, które widzieliśmy koło Odpoczywającego Buddy dnia poprzedniego. I teoretycznie nie powinno być w tym nic dziwnego. Ceny z kosmosu na początek są po to żeby się targować. A tu wielkie zdziwienie. Te dziady w ogóle nie chcą się targować. Wręcz się obrażają. Jakaś paskudna Tajka chyba mnie nawet zwyzywała po swojemu pod nosem jak jej powiedziałam żeby dała lepszą cenę. To mnie już wkurzyło i jej powiedziałam z takim podejściem to nic nie sprzedasz. Paranoja jakaś. I podjęliśmy decyzję, że wracamy robić zakupy na stoiska koło tych głównych atrakcji turystycznych, czyli w sumie w okolice naszego hotelu. 180 bathów tuk-tuk, pół dnia zmarnowane niewiadomo na co.
No ale dobra, przyjechaliśmy, kupiliśmy, z niewielkim ale zawsze discountem. Pamiątki są, ale tylko podstawowe. No to myślimy resztę się kupi w Chinatown. Akurat koło 16 to już się pewnie rozkładają. Zajechaliśmy do Chinatown tuk-tukiem za 220. Pochodziliśmy po głównej ulicy Yao coś tam, która była z okazji nowego roku wyłączona z ruchu. Właśnie kończyły się przygotowania do parady. Wszystko bardzo ładnie i kolorowo. A ściślej czerwono.
Porobiliśmy fotosy, zaszliśmy na chińskie pierożki (dobre, aczkolwiek te w Singapurze lepsze). Czas nadszedł zatem na robienie zakupów.
No i patrzymy, a tu wszystkie stragany się zwijają. Otwarte są tylko jeszcze te ze sztucznymi włosami, rzęsami i paskudnymi ozdobami do fryzur, no i owocami. Prawie nas szlag trafił. Łaziliśmy z 2h i nic. Ładnie nas ten tuk-tukowy naganiacz urządził, żeby gorzej nie napisać. Z mapy wyglądało na to, że doczłapaliśmy już niedaleko naszej lokalizacji. Wsiedliśmy w tuk-tuka i za 100 THB pojechaliśmy na Khaosan Road. Czyli nasza zakupowa tułaczka zatoczyła pętlę. Nie byliśmy zachwyceni, ale co zrobić. A jako, że godzina już wczesna nie była i wyjścia innego też nie, to oddaliśmy się szałowi zakupów. W międzyczasie zdecydowaliśmy się zjeść po jednym robalu. Na odwagę wypiliśmy nieco lokalnego odkażacza z colą. Ja zjadłam chyba larwę jedwabnika, a Łukaniu coś na kształt szarańczy. Ja bym do jedzenia czegoś z nogami się nie przemogła. W smaku nic specjalnego. Larwa smakowała jak meatball. Owad Łukania jak przeterminowany czips.
Po dokonaniu wreszcie zamierzonych zakupów poszliśmy na ostatnią wieczerzę do hinduskiej restauracji. U mnie była dla odmiany ryba w curry. Tilapia chyba, a u współjedzącego tandori chicken.
Na pocieszenie po niezbyt udanym dniu, poszliśmy się oddać przyjemnościom i zafundowaliśmy sobie masażowe kombo. Godzina oil masaż (300 thb) i pół godziny foot masaż (120 thb). Razem 1,5 h masażu za 42 zł. Dlaczego w Polszy nie ma takich cen?
Po tym wszystkim udaliśmy się na spoczynek, gdyż dnia następnego odwrót w kierunku ojczyzny. Zamówiliśmy taryfę na lotnisko w recepcji na 7 rano za 500 thb.
O dziwo była punktualnie. Teraz siedzimy w fotelach aeroplanu Aeroflot. Czeka nas jeszcze dobre parenaście godzin podróży.
Kolejna nauczka z wyjazdu (i to nie pierwsza, a człowiek ciągle ten sam błąd popełnia) - jak coś się podoba to trzeba kupować od razu, a nie czekać, że może gdzieś będzie taniej, lepiej, ładniej. Bo jak się okazuje nie będzie.
Natomiast niebywałym jest naprawdę w Azji, żeby to człowiek stawał na głowie żeby coś kupić a nie odwrotnie. Na Sri Lance, w Malezji, Indonezji i Singapurze, w Egiptach, Tunezjach i Turcjach, to nie można się od sprzedawczyków opędzić. A w tym dziwnym Bangkoku to wręcz trzeba było o atencję sprzedawcy się ubiegać. Np. chcemy spytać o cenę czegoś tam, a pani sklepowa ogląda serial i dopiero po trzeciej zaczepce raczy odpowiedzieć. Wszyscy też masowo siedzą na smartfonach. Jakby już świat w realu przestał istnieć. I taki straganiacz siedzi w tym mądrym telefonie, a klienta ma w dupie. O co w tym chodzi - nie wiem. Tak samo z tym obrażaniem się jak człowiek próbuje się targować. W innych krajach jest to wręcz w dobrym tonie. Muszę się wypytyać co bardziej doświadczonych podróżników czy to normalne w Tajlandii, czy my trafiliśmy po prostu na taką czarną serię niemiłych sklepikarzy.
Teraz siedzimy w samolocie. Łukaniu ma wielkiego pecha, bo siedzi koło Hindusa, który średnio co 15 minut wypuszcza niebywałe śmierdzącego cichacza. Ma przy tym minę niewiniątka. Uśmiecha się do nas jak gdyby nigdy nic. W takim otoczeniu spędzimy bite 9 godzin... No nic, pozostaje nam dalej oddychać bez użycia nosa.
Pozdrawiamy uprzejmie. Mapa mówi, że jesteśmy gdzieś nad Bangladeszem.












Brak komentarzy:
Prześlij komentarz